Artykuły

Ryzyko ucieleśniania mitu

Powiedzieć o Edith Piaf, że była gwiazdą francuskiej piosenki - to ani nie pasuje, ani nie wystarcza. Była bowiem czymś więcej: gdy całkowicie niepozorna stawała na estradzie i rozlegał się jej mocny lecz chropawy głos, z jej śpiewem, z jego treścią i formą mógł się utożsamiać dosłownie każdy. Bezpretensjonalna, niemal nijaka, nieporadnym i wciąż tym samym gestem odnosiła przeciętność do rangi wielkości.

Napisano o niej wiele. Sama biografia tej niskiej, nieładnej i w rozkwicie kariery już niemłodej kobiety pochodzącej z tzw. dołów społecznych, dostarczała obfitej i wyjątkowo barwnej pożywki.

Fascynacji tragiczną postacią tej wielkiej artystki i nieszczęśliwej kobiety, której mit wyrósł szybko i nie traci blasku w 30 lat po śmierci, uległa też przed kilkunastu laty wybitna dramatopisarka angielska Pam Gems tworząc sceniczną wersję... No właśnie - czego? Nie biograficznej kroniki, ale i nie refleksyjnego dramatu. Ambicje miała na pewno szersze.

W musicalowej (teoretycznie - bo jakżeby mówić o Piaf bez jej piosenek...) formie autorce marzyło się chyba coś w rodzaju syntezy burzliwego życia Edith: jej motywacji, osiągnięć i klęsk w walce z osamotnieniem i pragnieniem miłości za wszelką cenę. Wyszło jednak odwrotnie. W nadmiernie rozgadanym utworze mamy raczej analizę epizodów, raczej rozpad niż scalanie wątków powiązanych jedynie szeregiem piosenek.

Całość - problematyczną - którą postanowił zainscenizować i wyreżyserować (oraz choreografować) dyrektor Operetki Warszawskiej Jan Szurmiej, jest wyraźnie trójskładowa: angielsko - (tłumaczenie Jerzy Zagórski) - francusko-polska, z tym, że francuskie piosenki "idą" tu w zgrabnych przekładach Andrzeja Ozgi. Wkład polski jest tu największy gdyż trzeba było najpierw połączyć muzyką te niespójne fragmenty, czego podjął się Andrzej Zarycki i zrobił to bardzo fachowo, podobnie jak aranżację piosenek i w ogóle przygotowanie muzyczne. Ta strona spektaklu (wyjąwszy oczywiście piosenki - o czym za chwilę) jest tak dobrze dopasowana, że po prostu nie zostawia większych wrażeń, orkiestra zaś cały czas obecna na scenie w płytkim prostopadłym do widowni kanale gra bez zarzutu pod batutą Zaryckiego.

Cały czas na scenie pozostaje także tytułowa postać wieczoru, w którą wcieliła się na premierze zdolna młoda aktorka Agnieszka Matysiak obdarzona dobrym głosem i dużą muzykalnością. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to zbyt dosłowne "wcielanie", które stało się monotonnym naśladowaniem gestu i głosu - tymczasem Piaf trzeba albo genialnie zagrać własną silną osobowością albo... nią być, a nie tylko "upodobnić się", bo to pachnie trochę udawaniem mitu, podrabianiem legendy.

W drugim premierowym spektaklu wystąpiła Bożena Krzyżanowska, która zdobyła aplauz publiczności znakomitą, aktorską interpretacją piosenek Piaf.

W tym ciągu tworzących przedstawienie epizodów lepiej lub gorzej rozegranych bierze udział cała plejada wykonawców - solistów starających się jak najlepiej spełniać schematyczne wymagania sytuacyjne. Jednak nikomu, mimo poprawności muzycznej, nie udaje się wznieść na aktorskie wyżyny. Szkoda też, że spektakl o "paryskim wróbelku" nie ma od strony scenograficznej (dekoracje Wojciech Jankowiak, kostiumy Marta Hubka) właściwie nic z paryskiego klimatu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji