Artykuły

Miara zachwytu

Po z górą dwóch miesiącach od prapremiery i po tym, jak na ministerialnych konkursach zasypano nagrodami wierszalinowy "Prawiek i inne czasy", każda pochwała tego przedstawienia, nawet szczera, będzie trąciła fałszem, a krytyka (o ile się zdarzy) wyda się szczekaniem psa za karawaną. Pozostaje więc tylko ukłonić mu się "czapką do ziemi, po polsku", by oddać miarę zachwytu.

Sukces "Prawieku..." jest naprawdę wielki. W półtoragodzinnym przedstawieniu udało się z powodzeniem zawrzeć kwintesencję wielowątkowej, obszernej powieści Olgi Tokarczuk. To sukces adaptacji. Natomiast za sukces, by tak rzec pedagogiczny, uznać należy fakt, że "Prawiek..." jest debiutem reżyserskim Sebastiana Majewskiego. Być może to ostatnie osiągnięcie okaże się największą zdobyczą Wierszalina. Oto Mistrz Tomaszuk (zważywszy na dotychczasowe dokonania, nie ma obawy o przesadę w tytułologii) dochował się godnego ucznia. Chciałoby się powiedzieć następcy, lecz - zważywszy na wiek szefa Wierszalina - sporym nietaktem byłoby odsyłanie go na wcześniejszą emeryturę...

"Prawiek..." wydaje się kwintesencją tego, co w Wierszalinie najlepsze (doborowi aktorzy, jasno określona, oryginalna stylistyka, znajomy, "własny" temat) z prawdziwą feerią pomysłów interpretacyjnych i ideą, która formalnie wykracza poza lokalne opłotki, a jednocześnie jest im bardzo bliska, swojska.

"Prawiek..." to kolejna opowieść o małej społeczności wiejskiej, która staje w obliczu zagłady fizycznej (wojna) i równie groźnego pogromu moralnego (zmiany ustrojowe, kulturowe, światopoglądowe po wojnie). Tytułowy Prawiek to jedna z wsi polskich, a jednocześnie alegoryczny, modelowy obraz czasów minionych, przedwojennnych. Przypomina trochę reymontowskie Lipce, leżące z dala od cywilizacji, na poboczu Historii, w jakimś dziwnym kokonie czasowym. Granic Prawieku nie określa geografia, lecz metafizyka - z czterech stron strzegą ich aniołowie. Ponoć, gdy ktoś chce wyjechać ze wsi, to usypia na granicy, a potem opowiada sny, sądząc, że jest to rzeczywistość. W Prawieku panuje barwna symbioza kultur, nacji, odmienności: obok siebie żyją katolicy, Żydzi i istoty takie jak Kłoska - bardziej przypisane do Natury, niż do społeczności ludzkiej. To świat, w którym króluje naturalizm, pierwotny instynkt, lecz jednocześnie otwarty dla wszelkiej metafizyki, świat dziwny, lecz piękny, bogaty, pełen cudów i niezwykłości. Kiedy do Prawieku dociera wojna, a wraz z nią Czas i Historia, cały odwieczny ład przepada. Świat i ludzie stają się płascy, nieciekawi, głusi zarówno na podszepty szatańskie, jak i głos Boga (Natury?). To koniec Prawieku.

Spektakl przypomina konstrukcją precyzyjny mechanizm zegarowy, misterną, zabytkową pozytywkę, która po nakręceniu przywołuje nastrój przeszłych czasów i miejsca, w którym ją skonstruowano. W prologu widzimy śpiących aktorów, którzy na dźwięk budzika otwierają oczy i zaczynają grać swoje role. W finale porządkują rekwizyty i zastygają w wyjściowych pozach. Rzecz można zacząć od początku. Jak w szwajcarskim zegarku: nie ma zbędnych ruchów, pustych ozdobników i dźwięków - każdy gest i każde słowo jest logiczne, niezbędne, znaczące. XIX-wieczna idea Boga-Zegarmistrza i Świata-Mechanizmu, przenosi się w tym przedstawieniu na relację reżyser-przedstawienie. Podwójnie dosłownie, bo w konstrukcji widowiska i w zaiste mistrzowskim dopracowaniu szczegółów oraz w sposobie widzenia przeszłości i jej ożywiania na scenie.

Chwalenie aktorów Wierszalina to zbyteczna fatyga. Ktoś, kto opanował rzemiosło do tego stopnia, że pozwala widzowi zapomnieć o teatrze, przedstawieniu, grze i zobaczyć człowieka, nie potrzebuje pochwał. To nie typowy teatralny kabotyn, który żywi się brawami i gestami uznania, lecz ktoś, kto z własnego ciała uczynił doskonałe narzędzie tworzenia. Nie sposób jednak nie wspomnieć o Joannie Kasperek. Niezmienny jest fenomen aktorski, który potrafi przewcielać się z subtelnej dziewczyny w ujadającego babsztyla, być na przemian istotą piękną, pociągającą i zimnym, antypatycznym kobietonem; odstręczać głupotą, prymitywizmem, a za chwilę przekazać głębię doznań duchowych. Potrafi rozkochać w sobie widza i wzbudzić autentyczną nienawiść - do tego stopnia prawdziwą, że trudno ustalić obiekt uczuć, rozdzielić je pomiędzy aktorkę (zachwyt) i kreowaną postać (pełna skala do wyboru).

Na zakończenie poważny zarzut. Premiera była - przenośnie i dosłownie - tak gorąca, że co wrażliwsi balansowali na granicy omdlenia. Może by tak ktoś zafundował Wierszalinowi klimatyzację? Widzowie otwieraliby szeroko usta tylko z zachwytu, a nie z braku powietrza, a aktorzy nie kąpaliby się we własnym pocie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji