Artykuły

Wielki Szu i zakrwawiony fartuch na "Achille Lauro"

- Mówią na mój teatr "komercyjny kotlet"? Pieprzę to, mam pełną salę. Prowadzę jedyny teatr prywatny, który nie dostał żadnej dotacji. Kobieta, która wie, czego chce, może w tym kraju dojść do wszystkiego. Musi jednak przedłożyć karierę nad rodzinę i żadna ustawa tego nie zmieni - mówi MAŁGORZATA POTOCKA, właścicielka teatru rewiowego Sabat w Warszawie

Vadim Makarenko: Ciasno tu.

Małgorzata Potocka: To moja garderoba, "gabinet prezesa". Lubię spotykać się z ludźmi w małych przestrzeniach. Ale jeśli pan chce, możemy iść na balkon albo do sali baletowej - tam jest więcej miejsca.

O, przepraszam, usiadłem chyba na bolerku... W sali, z tego, co słyszę, trwa próba, więc może zostańmy w garderobie. Nad jakim przedstawieniem pani teraz pracuje?

- Nad musicalem "Powrót Wielkiego Szu". Gra w nim mój mąż Jan Nowicki. To szaleństwo, bo Jan nie lubi Warszawy, a musical to dla niego obcy świat. Zawsze grał wielką literaturę.

A tu czysta rozrywka...

- Tak. To, co robimy w moim teatrze, jest czystą rozrywką w najtrudniejszym wydaniu.

Dlaczego najtrudniejszym?

- Rewia łączy wszystkie gatunki. Jej podstawą jest balet. Wszystkie moje tancerki mają dyplom artystki baletu, kurs tańca nie wystarczy. Bo taniec to coś więcej niż ruch. To harmonia, którą widać w tym, jak kobieta nosi swoje ciało i kostiumy, jak się uśmiecha. Na tancerkę rewiową patrzy się z przyjemnością, nawet tę mniej urodziwą. Równie ważny jest śpiew -teatralne mruczenie nie wchodzi w grę, moi wokaliści muszą śpiewać na poziomie Whitney Houston czy Donny Summer. Do tego dochodzi oprawa, to ona wnosi kolory, emocje... (Małgorzata Potocka, nie wstając, wyciąga rękę i otwiera szafę. Wysypują się pióropusze i szale. Na ścianach wiszą zdjęcia długonogich tancerek we frakach i cylindrach).

Tego właśnie szukają widzowie w Sabacie?

- Szukają napięcia i urody. I w moim teatrze je dostają.

Wie pani, że szefowie warszawskich teatrów i krytycy nie uważają Teatru Sabat za teatr?

- A za co?

Za "komercyjny kotlet".

- Pieprzę to. Mam pełną salę i dowody uznania od publiczności, także międzynarodowej.

Gdy zakładałam teatr, wielu patrzyło na mnie jak na idiotkę. Teatr rewiowy? Po co to komu? Mój tata natomiast, który bywał w rewiach przed wojną, powtarzał mi: "Takie teatry też są potrzebne".

A nie zdarzyło się pani tak po ludzku zazdrościć Krystynie Jandzie, która prowadzi w Warszawie teatr, co do którego nikt nie ma wątpliwości?

- Nie, bo Krystyna Janda była u mnie i pytała, jak się robi prywatny teatr. Szukała porad biznesowych - jak inwestować, jak brać kredyt, co się robi, gdy nie ma widzów, itp. Wiedziałam, że jej będzie łatwiej, bo uprawia kulturę przez duże "K", a ja - zdaniem ignorantów - przez małe.

I co jej pani powiedziała?

- Powiedziałam, że jeśli chce mieć swój teatr - musi zaryzykować.

W kolejce do egzekucji

Proszę opowiedzieć, jak pani zaryzykowała.

- W latach 70. założyłam grupę baletową Sabat. Bardzo szybko zdobyłyśmy popularność. W telewizyjnym Studiu 2 Mariusza Waltera nie było soboty, żebyśmy nie występowały u boku Skaldów, Niebiesko-Czarnych czy Krzysztofa Krawczyka.

Dziś już nie ma takiej rozrywki. Nie ma rozmachu, wszystkim rządzi format. Wtedy własne pomysły były cenione. Jeden program kręciło się pięć dni, do dziś można je z przyjemnością oglądać. Nauczyłam się wtedy rzetelnego rzemiosła.

Jednak występy w telewizji były źle widziane w Teatrze Wielkim, gdzie pracowałyśmy. Uważano, że chałtury nie przystoją tancerkom z Wielkiego. Odeszłam więc i wyjechałam z Sabatem w świat. Żyłam jak cyganka, na walizkach - tańczyłam w Londynie, San Remo, Las Vegas, Nowym Jorku... Zobaczyłam, jak wygląda prawdziwy teatr rewiowy, i marzyłam, by pewnego dnia założyć własny (...)

Wiedziałam, że po 20 latach tancerkę czeka tylko emerytura, a ja nie chciałam emerytury. Miałam też już dość podróżowania. Po tym, co spotkało mnie na "Achille Lauro", nie miałabym siły wejść na pokład jakiegokolwiek statku.

W 1985 r. pani zespół występował przed pasażerami liniowca "Achille Lauro". Pamięta pani dzień porwania statku przez palestyńskich terrorystów?

- Opalałyśmy się przy basenie na górnym pokładzie. Nagle z głośników usłyszałyśmy jakieś krzyki, ale pomyślałyśmy, że to radiowe słuchowisko.

Potem głos zabrał kapitan: "Uwaga! Proszę wszystkich pasażerów, żeby natychmiast przyszli do głównej sali restauracyjnej z rękami do góry". Gdy zeszłyśmy z górnego pokładu, zobaczyłyśmy facetów z karabinami maszynowymi, którzy zaganiali pasażerów do sali. Niektórzy pasażerowie nie chcieli się podporządkować, szamotali się, stąd te krzyki. Terroryści oddali kilka serii po ścianach i wtedy zrobiło się cicho.

Odtąd kapitan rozmawiał z nami tylko przez głośniki: "Doszło do porwania, proszę bezwzględnie stosować się do poleceń porywaczy".

Co było dalej?

- Stłoczyli nas w sali, w której odbywały się bale kapitańskie. Kazali wszystkim usiąść na podłodze. Przynieśli plik paszportów i zaczęli dochodzić, kto z którego kraju pochodzi. Dzielili nas na grupy: osobno Żydzi, Amerykanie, Anglicy, artyści i reszta (...)

Następnego dnia zabili pierwszego zakładnika -żydowskiego milionera Leona Klinghoffera.

Pani to widziała?

- Wszyscy to widzieli przez szybę. Terroryści wzięli do pomocy jakiegoś faceta ubranego na biało. Po egzekucji miał wyrzucić ciało milionera za burtę. Stał obok ofiary i w momencie, gdy ją rozstrzeliwano, krew ochlapała mu fartuch. Terroryści ustawili nas w kolejce do egzekucji.

Później kapitan napisał w swojej książce, że w momencie, gdy porywacze odebrali rozkaz zabijania co pięć minut jednego zakładnika, na mostek przyleciała mewa. I to ona uratowała nam życie. Jeden z terrorystów padł na kolana i zaczął się modlić. Kapitan zapytał, co się stało. - Allah, Allah! -krzyczeli terroryści i też uklękli. Modlili się przez godzinę, a potem dostali inny rozkaz.

W tym czasie cały świat negocjował z terrorystami. Po trzech dniach wszyscy porywacze przyszli do sali balowej i oświadczyli: -Pamiętajcie, tu się nic nie stało. Byliśmy tylko pasażerami.

Kazali każdemu uścisnąć sobie dłoń. Wielu pasażerów było w ciężkim stanie, niektórzy przeszli zawały serca, ale wszyscy musieli się pożegnać z porywaczami.

Pani też podała im rękę?

- Musiałam, nie było innego wyjścia. Odebrał ich holownik. Gdy odpłynął, wokół nas nagle wynurzyły się łodzie podwodne, a nad "Achille Lauro" przelatywały samoloty. Na brzegu czekali lekarze, prawnicy i dyplomaci.

Nie zeznawałam przeciwko porywaczom. Ani ja, ani koleżanki nie chciałyśmy się w to mieszać. Nie chciałam już nigdzie jeździć, na żaden proces.

Czego nauczyło panią to doświadczenie?

- To nie poddaje się zrozumieniu. Na pytania w rodzaju: "dlaczego mnie porwali?", "dlaczego mam ginąć w sprawie, która mnie nie dotyczy?", nie ma odpowiedzi. Nie było ich wtedy i nie ma dziś, choć minęło 25 lat. Ale wiem, że wtedy narodziłam się na nowo.

Zrozumiałam jednak, że życie może skończyć się w każdej chwili, więc trzeba się nim cieszyć. Nauczyłam się też szybko wybaczać ludziom, bo szkoda czasu na żal czy gniew.

Dlaczego wszędzie musi być jak na Szekspirze?

Zanim powstał Teatr Sabat, stawiała pani pierwsze kroki w biznesie, tworząc klub Tango. Dlaczego z kimś, a nie sama?

- Bałam się, że się nie nadaję do biznesu. Byłam przecież tylko tancerką, choreografką i reżyserką.

Klub Tango założyłam ze znajomym, który w połowie lat 90. wrócił do Polski z Zachodu i miał 20 tys. dol. w gotówce. Dołożyłam swoje oszczędności z zagranicznych wojaży i zostałam dyrektorem artystycznym klubu.

Tango miało wysuwaną scenę, na której tańczyły tancerki, miał nowoczesną dyskotekę. Było bardzo popularne. Niestety, nie miałam dobrego prawnika i nie podpisałam dobrej umowy. W 2000r. podczas występów w Londynie dowiedziałam się z gazet, że klub został sprzedany za moimi plecami. Straciłam wszystko.

Byłam załamana, to był mój największy kryzys w karierze biznesowej. Pewnego dnia pani, która zawsze robiła dla mnie kapelusze, powiedziała mi, że jest do przejęcia budynek po Teatrze Kameralnym przy ul. Foksal. Stanęłam do przetargu i wygrałam. Pod kredyt zastawiłam swój niewielki dom na Żoliborzu, który przez lata wytańczyłam. I powiedziałam sobie: nigdy więcej żadnych wspólników.

Do dziś jestem jedynym właścicielem Teatru Sabat.

Co było najtrudniejsze?

- Zaciągnięcie kredytu. Ze spłacaniem też były problemy, nieraz pisałam list do banku, żeby odroczył mi spłatę raty o miesiąc. Bardzo trudna, i to do dziś, jest promocja bez pieniędzy.

Jak to bez pieniędzy?

- Mam zaprzyjaźnione firmy, które pomagają mi w formie barteru. Np. firma odzieżowa Sunset Suits już na trzecią premierę szyje mi męskie kostiumy, które są warte co najmniej 100 tys. zł. W zamian pokazuję ich logo w swoim teatrze i rozdaję materiały reklamowe (...)

Co jeszcze było trudne?

- Brak znajomości we władzach. Prowadzę jedyny teatr prywatny, który nie dostał żadnej dotacji.

Wiem dlaczego. Moim przekleństwem są stoliki na widowni. W Polsce wszyscy uważają, że teatr ze stolikami to knajpa, a nie teatr. A przecież we wszystkich paryskich rewiach są stoliki. Dlaczego wszędzie musi być jak na Szekspirze? Rozrywce nie szkodzi wygodne krzesło czy kieliszek szampana. A ja miałam już doświadczenie z klubu Tango - przychody z części artystycznej nie wystarczą, rachunek ekonomiczny zmusza mnie do wspierania się gastronomią i alkoholem.

Sama pisała pani biznesplan?

- Nie robiłam żadnego biznesplanu. Robienie rewii wymaga pasji i pewnej nonszalancji wobec pieniędzy, ale Teatr Sabat naprawdę mi się spina. Po prostu wiem, że muszę zarobić co miesiąc pewną kwotę, żeby pokryć koszty.

Choć moja widownia jest pełna, właściwie ciągle tańczę na linie. Sala mieści tylko 250 osób. Scena też jest niewielka -nie mogę zrobić żadnej zapadni czy platformy obrotowej, nie mogę wystrzelić artysty w kosmos. My tu, niczym w przedwojennym teatrze, musimy po prostu świetnie zatańczyć i zaśpiewać. Dziś moim marzeniem jest otwarcie większego teatru i za chwilę się tym zajmę (...)

Mogłabym otworzyć filie w całej Polsce, ale...

Ale...?

- Jestem okropnym typem dyrektora: osobiście dopilnowuję wszystkiego. Nienawidzę bylejakości, więc wiele rzeczy robię sama. Wciąż projektuję kostiumy, nieraz czterysta do jednego spektaklu. Po pierwsze, to daje spore oszczędności, a po drugie -to ja sama wiem najlepiej, czego potrzebuję. Co z tego, że rysuję jak kura pazurem, skoro potrafię przekazać swoje pomysły krawcowej. Próbowałam rozmawiać z polskimi projektantami, ale każdy żądał szalonych pieniędzy i miał pomysły, które by się nie sprawdziły.

Nie ma w Sabacie miejsca na demokrację?

- Żadnego. Jestem dyktatorem.

Hodowla gwiazd na miarę tego teatru

Ogląda pani "Taniec z gwiazdami"?

- Oglądam.

I jak się pani podoba?

- Jest zabawny, ale jego uczestnicy nie tańczą, a w najlepszym wypadku podrygują. Przeraża mnie też, że oni tak ciężko trenują. Np. Halina Mlynkova ćwiczyła tak intensywnie, że upadła i uszkodziła sobie kręgosłup. Po co tak się narażać? (...)

Aktor profesjonalista zupełnie inaczej podaje tekst niż amator, zupełnie inaczej gra. Aktor czy tancerz bez stałej sceny nie istnieje, rozsypuje się. Ci, którzy grają tylko w serialach i nie pracują równolegle w teatrze, tracą masę umiejętności i gdy kończy się serial -kończą się często jako aktorzy. To samo dotyczy tancerzy.

A jak pani szuka talentów? Przychodzą kandydaci na casting i...

- Nienawidzę castingów. Uważam je za straszny wynalazek kapitalizmu.

Artyści sami przychodzą do mnie. Zdarza się, że przyjeżdżają z innego miasta. Np. przychodzi facet i mówi: "Jestem genialny". Rzucę na niego okiem, wystarczą mi trzy minuty, i czasem odpowiadam, że ma rację.

Nie nawiązuję żadnej relacji. Ze mną nic nie można załatwić, nie ma czegoś takiego jak polecenie. Po prostu mówię artyście, że musi przejść szkolenie u pani Jaszkowskiej z piosenki, potem u pani Klimeckiej z tańca. Ale taniec i śpiew to nie wszystko. Po drodze musi jeszcze przyswoić sobie to, co nazywam duchem Sabatu - świadomość zbiorowej ekspresji, odpowiedzialność za błąd koleżanki i stały trening w sali baletowej. Przede wszystkim zaś energię i radość życia, która ze sceny musi pofrunąć w stronę widowni. Musi też nauczyć się szybko przebierać. Artysta będzie miał na to nie więcej niż półtorej minuty. Do każdego tańca ma inny strój.

Na końcu poskładam wszystko do kupy i zrobię z tego artysty gwiazdę na miarę tego typu teatru europejskiego. Nie bożyszcze tłumów, bo to wymaga dziś telewizji. To wczasach PRL gwiazdę mógł wyhodować jeden teatr.

Ile czasu trzeba, by zostać gwiazdą na miarę tego teatru?

- To zależy, ale zwykle wystarczy jeden sezon. Po roku artysta już dobrze trzyma szyję, nie odstaje od zespołu (...)

Dobieram repertuar do artystów, których mamy. Staramy się nikogo nie łamać. Liczę się z ludźmi.

Ale jeśli widzę, że ktoś nie daje z siebie wszystkiego, nie chce się wysilić, to się z nim rozstaję, bo u mnie i ze mną zawsze wszystko musi być na maksa.

Brutalne.

- Niedopowiedzenia szkodzą. Czasem krzyczę, ale nie wyzywam. Nienawidzę ordynarności wprowadzeniu zespołu.

Żałowała pani kiedyś tego, co powiedziała?

- Jeśli przesadzę, to szybko przepraszam. I staram się nie przesadzać publicznie.

Poczuła pani kiedyś, że wychowanka przerosła mistrzynię?

- Nieraz. Np. moja asystentka i kierownik baletu Anita Klimecka, którą wzięłam jak dziecko, tuż po szkole baletowej, jest fenomenalną choreografką i tancerką. Jest dużo lepsza ode mnie we współczesnych tańcach, np. w hip- -hopie. Ja tego nie umiem.

Nie mam kompleksu przemijania. Znam swoją wartość. Kocham piękne kobiety na scenie, staję obok moich tancerek i to mnie uskrzydla. Kilka moich wychowanek trafiło do paryskich rewii -Moulin Rouge, Crazy Horse.

I co pani na to?

- Cierpię, bo zespół jest mały, ale wiem, że nikogo nie da się zatrzymać siłą. Mówię tylko: "Chwileczkę, muszę znaleźć na twoje miejsce inną, masz ją przyuczyć".

Bez żalu?

- Po porwaniu potrafię wszystko wybaczyć, bo wiem, że ludzie są bezwzględni.

Z kim się pani łatwiej pracuje - z kobietami czy mężczyznami?

- Z kobietami. Faceci są trudniejsi, bo w moim przypadku zawsze myślą o seksie (śmiech). Atak naprawdę to artyści każdej płci mają podobnie wysokie ego i są tak samo trudni.

Ale to kobiety muszą wybierać między rodziną a karierą.

- Muszą. Nie mam dzieci, bo całe życie bałam się oswoją figurę. Nie mogłam zapomnieć, że na scenie tancerka musi pozostać zgrabna. Zawsze kontrakt był dla mnie ważniejszy od rodziny. Coś za coś (...)

Przewodnicząca klasy

Jak pracownicy zwracają się do pani? Kierowniczko, pani Małgosiu, Małgosiu?

- "Pani prezes" albo "pani dyrektor", co ciągle dziwi mojego męża. On ze wszystkimi przechodzi na ty. A ja nie lubię skracania dystansu, bo Polacy nie potrafią tego uszanować. Nie spoufalam się. Ale zawsze pomogę, jeśli którejś z tancerek wali się życie.

A jak mówią o pani, gdy wydaje im się, że pani nie słyszy?

- Nie wiem i kompletnie mnie to nie interesuje, podobnie jak skargi, donosy i intrygi. Jak ktoś chce się poskarżyć, to ma przyjść z osobą, na którą skarży, i będziemy rozmawiać razem. Zresztą ja wszystko widzę. Wchodzę do teatru i po pięciu minutach wiem, co się tu dzieje, łącznie z kuchnią. Bo to nie jest duże miejsce. Sama w trudnych chwilach nie dzwonię ani do koleżanek, ani do psychiatry. Zamykam się ze swoją papugą i pekińczykami i sama ze sobą albo z nimi gadam.

A jak pani sama siebie określa? "Prezes", "bizneswoman", "gwiazda rewii"?

- Właśnie ostatnio myślałam, kim to ja jestem. Doszłam do wniosku, że całe życie jestem przewodniczącą klasy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji