Artykuły

Za kulisami Teatru Szaniawskiego - część I-III

Moja przygoda z płockim teatrem rozpoczęła się w październiku 1974 roku, a więc jeszcze przed jego oficjalnym otwarciem. Wtedy odbywał się nabór aktorów, ludzi do obsługi sceny, fachowców do pracowni specjalistycznych i administracji. Zostałem przyjęty do pracowni malarsko-butaforskiej pod skrzydła wytrawnego mistrza tego fachu Władysława Dacha, który przyszedł tu z Teatru Współczesnego we Wrocławiu - wspomina Mirosław Łakomski.

Mistrz Władysław nauczył mnie, jak się maluje horyzont, czyli tło sceny, a także jak posługiwać się pędzlem, do którego zamiast trzonka montowało się kij od szczotki. Dzięki temu można było kreślić monumentalne motywy. Na stojaka, oczywiście.

Mieliśmy ciekawą przygodę z horyzontem, który trzeba było namalować, mając wzór w formacie pocztówki, a że był to impresjonistyczny motyw, więc plamka wielkości l mm w rzeczywistości miała wymiary 30 x 30 cm.

Gdy w teatrze nie było jeszcze pracowni malarskiej, malowaliśmy, gdzie się dało. Na korytarzach, na sali baletowej, w dolnym foyer, a nawet na dachu. Było tam dużo powierzchni i robota szybko wysychała na słońcu.

Na samym początku trafił się nam niezwykle wymagający scenograf - Jerzy Juk-Kowarski. Robił scenografię do "Romea i Julii". Kto był na tej premierze, pamięta, jak fantazyjne były kostiumy i maski w scenie balu.

Z tymi maskami to była lekka wpadka. Zrobiliśmy je z tekturowych koszy na śmieci, by schowała się w nich cała głowa. Dokleiliśmy do nich jeszcze fantazyjne figury z gąbki lateksowej, przez co maski stały się strasznie ciężkie. Trudno było je utrzymać. Podczas premiery drżałem, żeby nie spadły z głów aktorów zbiegających po schodach z widowni. Nie dość, że ciemno, to jeszcze schody mają wydłużone stopnie. Po tych schodach biegać potrafił zresztą tylko dyrektor Skotnicki (może dlatego, że nigdy nie schodził po nich spokojnie...).

Z tym spektaklem wiąże się też zabawna historia. Otóż w scenie bójki zwaśnionych rodów wystąpili aktorzy w strojach prywatnych i jeszcze przed spektaklem wmieszali się w widownię. W ogólnym zamieszaniu "widzowie-aktorzy" zaczęli skakać sobie do oczu, ostro gestykulując. Prawdziwi widzowie usiłowali rozdzielić awanturników, chcieli wzywać nawet milicję. Jednego z widzów musiał w końcu "usadzić" Ben Michalski. Stanął w swoim teatralnym kostiumie - co uwiarygodniło sytuację - i ostro wrzasnął "siadaj Pan wreszcie!".

Część II

Równolegle z "Romeo i Julia" robiliśmy dekoracje do "Krakowiaków i górali". Malowaliśmy je między próbami albo nocami, gdy scena była pusta. Pamiętam, że kiedyś dyrektor Skotnicki chciał nam pomóc w malowaniu dachu. Złapał za pędzel i zaczął nim machać, malując głównie swoje ubranie.

Ponieważ nie było jeszcze odpowiednio dużej pracowni, gnieździliśmy się w pokoju 5x5 m. Potem dostaliśmy od miasta duże pomieszczenie na terenie byłej Odlewni FMŻ przy ulicy Sienkiewicza. Pracownia była wielkości sceny naszego teatru, a obok trochę mniejsza stolarnia. Tam szefował Wojtek Mężyński (mieszka w Vancouver), fachowiec sprowadzony z Warszawy przez Skotnickiego. Dziś stolarnią kieruje Stefan Chłopkowiak.

Można było już pracować w doskonałych warunkach, co pozwalało przed oddaniem dekoracji ustawić ją w pracowni, odpowiednio modelować i malować. Bywało jednak, że dobieraliśmy kolorystykę dekoracji według projektu, ale po ustawieniu jej na scenie, w sztucznym świetle reflektorów, okazywało się, że całość trzeba malować od nowa. Na scenie i w kulisach rządził Józef Muszyński oraz Gienio Kupniewski, a w garderobach - Ewa Jóźwiak.

Ludzie z obsługi sceny to grupa, gdzie panowała duża rotacja. Przychodzili i odchodzili. Praca w "piątek i świątek", na okrągło. Nie było czasu dla siebie i rodziny. Do pracowni dołączył Marek Szala, specjalista od rzeźby i modelowania. To z nim wyczarowaliśmy, oczywiście pod kierunkiem p. Dacha, ogromnych rozmiarów (wys. 6 m) Drzwi Płockie i Gnieźnieńskie, które zagrały w sztuce "Przed sklepem jubilera". Były wyzwaniem, szczególnie dla mnie, bo nieskory byłem do rzeźbienia, ale ponieważ zastosowaliśmy wtedy nowatorską metodę, praca wciągnęła mnie całkowicie. Nowatorstwo polegało na tym, że wszystkie elementy drzwi były wykonane z poliuretanu dwuskładnikowego (rodzaj pianki). Rezultat był taki, że drzwi wyglądały jak oryginał, a były lekkie jak piórko. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy na scenie stanęły w zupełnej ciemności i tylko niewielkie fragmenty zostały oświetlone. Wrażenie jednak było przejmujące, a zewsząd gratulacje.

Część III

Im większa sława scenografa, tym większe wyzwanie dla wszystkich pracowni. Inspirująca była praca przy "Zemście" z niezwykle wymagającą Teresą Darochą. Często narzekaliśmy, ale potem mieliśmy satysfakcję, że to nasza robota.

Nie zapomnę wrażenia, gdy na scenie zawisł "horyzont", przedstawiający arrasy wawelskie, namalowane w najdrobniejszych szczegółach. Każdy powój, najdrobniejszy nawet listek. To była scenografka-pasjonatka. Razem z nami stawała do pracy z pędzlem w ręce, nie bacząc na porę dnia.

Bardzo sympatyczni i elastyczni (to ważne) byli panowie: Jerzy Napiórkowski, Andrzej Przedworski, Jerzy Michalak, Adam Kilian - gwiazdy polskiej scenografii. Przesiadywali z nami w pracowni, musieli czuć atmosferę tworzenia, zapach farby czy kleju stolarskiego. Byli zaprzyjaźnieni z naszym mistrzem p. Dachem, z racji wcześniejszych realizacji w teatrach wrocławskich. Przedworski, straszny luzak, przynosił projekty na kartkach papieru i tworzył swoją wizję razem z nami. Sam dobierał kolory, a jak trzeba było, walił młotkiem. Zawsze podobały mi się jego realizacje.

Na zdjęciu: "Ślub" Witolda Gombrowicza w reż. Krzysztofa Prusa, Teatr im. Szaniawskiego, Płock 2003 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji