Wagner z zagadkami
Miał swego zagadkowego "Otella" Teatr Wielki w Poznaniu, stołeczny stać na Wagnera. Tym bardziej że to od tylu lat przez dyr. Antoniego Wicherka obiecywany, "Holender tułacz". O występach znakomitej Hanny Lisowskiej w partii Senty w "Holendrze", głównie na niemieckich scenach, czytamy od lat w miesięcznych biuletynach Pagartu tak, że wciąż rosło pragnienie zobaczenia jej i usłyszenia w tej właśnie roli w Warszawie. Nie wiem ile w angażowaniu polskich wokalistów i dyrygentów operowych za granicą jest zasługą reżysera Erharda Fischera, widocznie zasłużył na to, by przy wystawieniu wreszcie po tylu dziesiątkach lat tej Wagnerowskiej opery romantycznej w Warszawie pozostawić mu wolną rękę. Romantyczna... a więc mogą się w niej dziać różne dziwy. No i działy się...
Już w ogromnej przepięknej uwerturze (zabrzmiała świetnie!) zaczął się swoisty konkurs zagadek. . Ktoś kiedyś wyraził się, że Ryszard Wagner, chcąc mieć zupełną pewność wbicia w głowę najbardziej otępiałemu piwoszowi (Biersaufzer), i że chodzi w tej muzyce o obraz morskiej i szarpiącej uczucia bohaterów burzy, kazał burzliwie grzmieć orkiestrze przez niespełna 20 minut. W Warszawie reżyse poszedł jeszcze dalej od razu na wstępie wprowadził sam w sobie piękny obraz miotających się wśród szalejącego wichru, ratujących się przed burzą kobiet. Zrozumieliśmy więc, że to burza, a kobiety się uratowały. Tylko ciało jednej z nich wyrzuciło aż na proscenium. Tak, to Senta - drugi punkt za rozwiązanie zagadki - ale czemu leży przez cały i pierwszy akt choć i nie bez ruchu? Przyciska do piersi malowany na drzewie portret Holendra. Trzeci i punkt - bo zgadłem, choć portretu nie zobaczyłem Ale i sam Holender nie zobaczył twarzy Senty ani razu, a ona jego wcale. W obu wypadkach wystarczyła siła uczuć.
Zagadką, dla mnie osobiście wręcz ponurą, była radykalna zmiana nastroju sceny tańca marynarzy z | dziewczynami. Nie potrafię tego opisać, ale w mroku przy współudziale trupiej bladości świateł, cały ten w intencji kompozytora radosny - przerywnik zamienił się w wywołujące osłupienie miotanie się doprowadzonych do skrajnego wyczerpania ofiar eksterminacji. A przecież w innych scenach, tyle było realizmu: choćby te kilkakrotne wymachiwanie naszyjnikiem pereł przez polującego na bogatego Holendra ojca Senty.
Zagadką, której chyba nikt nie rozwiąże, była niemal zupełna niezrozumiałość tekstów, za co nie można jednak winić ani Wagnera, ani reżysera-cudzoziemca.
Powierzenie tytułowej bas-barytonowej partii Jerzemu Artyszowi wydawało się błędem w pierwszym akcie, w którym niskich tonów jego wspinających się od dołu w górę kwestii w ogóle się nie słyszało. Za to średnica i góra brzmiały, jak zawsze u tego artysty, bardzo pięknie. Pięknie i z dramatyczną siłą śpiewała Hanna Lisowska. Jedno tylko ewidentne zachwianie się czystości intonacji (i to w średnicy skali) złożyć wypada na karb premiery. Bardzo podobał mi się Roman Węgrzyn, zarówno gdy śpiewał sam, jak i w duecie. Chyba najlepszą sceną okazał się dramatyczny tercet, w którym wszyscy główni bohaterowie uświadamiają sobie klęskę swych rojeń. Michał Skiepko ślicznie wyśpiewał dwie strofki lirycznej piosenki sternika. Marek Dąbrowski doskonale ustawiony w roli chciwca, wypadłby jeszcze lepiej gdyby prawie nic z jego tekstów nie docierało do widowni. (Nie zapominajmy, że zrozumiałość tekstów jest podstawowym warunkiem zaakceptowania opery jako takiej przez dorastające pokolenie). Irena Ślifarska w niewielkiej partii potrafiła ukazać piękno- swego mezzosopranu.
Chór śpiewał i poruszał się doskonale. Orkiestra może odrobinę przyciężka, w scenie tańca (choć pasowało to do wizualnej makabry), przez cały czas brzmiała znakomicie. W sumie żywię wiele wdzięczności do Antoniego Wicherka. A scenografia Rolanda Aeschlimanna (Szwajcaria) też mnie usatysfakcjonowała. Tak jak i przepiękna muzyka Ryszarda Wagnera.