Artykuły

Jacy tacy

Nie mam prawa zachwycić się tym "Weselem". Zakaz wydał osobiście Jerzy Grzegorzewski, obwieszczając publicznie przed premierą, iż ktoś, kto nie akceptował jego ostatnich dokonań, "Halki Spinozy" czy "Nowego Bloomusaleem", także tę propozycję obowiązany jest odrzucić. Przeto zachwyty w niniejszym tekście czynione będą prawem kaduka. Następnym razem dopuszczalny poziom aprobaty zostanie mi wyznaczony przez teatr pewnie już wprost na zaproszeniu.

Mówiąc bez żartów, Jerzy Grzegorzewski prędzej niż ktokolwiek zasługuje dziś na tytuł pierwszego malarza polskiej sceny. Malarza - nie w znaczeniu scenografa czy dekoratora. Biorąc na reżyserski warsztat klasyczne teksty, szef Narodowego właśnie maluje na ich kanwie - światłem, aktorami, muzyką, przestrzenią, słowem - niepodrabialne, osobiste pejzaże. Zawsze imponujące harmonią formy. Często olśniewające. Niekiedy jednak w swoich skojarzeniach, w niekończących się interpretacyjnych indukcjach nieczytelne i hermetyczne do szaleństwa. W takich razach gdera krytyka, odwraca się publiczność, a osamotniony twórca cierpi katusze niezrozumienia. Czyż nie jest to jednak nieunikniony los wizjonerowi ryzykantów? Czy bliźniaczych mąk nie przeżywał w swoim czasie - przy całej sławie i popularności - inny malarz i pisarz, dziś najczęściej grywany w Narodowym autor? Ów rudy poeta, który w jesienną noc przed stu laty stał do świtu we framudze wiejskiej chałupy na weselu inteligenta z chłopką, szkicując w głowie pierwsze zarysy arcydzieła?

Datę tamtego zdarzenia - 20 XI 1900 - Gospodarz zapisuje kredą na ścianie w jednej ze scen dzisiejszego przedstawienia. Być może po to, by widzów wrażliwych na magię liczb zafrapować okrągłością rocznicy. Bo z pewnością nie po to, by podkreślać historyczne okoliczności dramatu. Te interesują inscenizatora w znikomym stopniu.

Grzegorzewski zawsze czytał swoje "Wesela" poprzez współczesne nastroje. Pamiętam inscenizację z 1977 r. w Starym Teatrze - somnambuliczną, grzęznącą, spowolniała. Postacie ospale kręciły się w kółko mamrocząc zredukowanego krakowiaczka: "jacy tacy, jacy tacy". Wszystko było oczywiste: Wernyhora miast patetycznej mowy wypowiadał jedno, wymowne "jutro" - zarazem jednak wszelki czyn zdawał się niemożliwy, utopiony w smole. Taniec chocholi z finału trwał od pierwszych do ostatnich minut, a w końcówce jakby spełzał ze sceny na widownię przyszpiloną do foteli snopem światła z wielkiego reflektora pod sufitem. Bodaj jedyny raz w swej twórczości Grzegorzewski rzucał wtedy publiczności w twarz tak jednoznaczne, pełne pasji oskarżenie.

Dwadzieścia trzy lata później w Narodowym nie ma spowolnienia ani koszmaru. Tak jak i wtedy, po scenie przetaczają się kłęby postaci podskakując w krakowiaczkowym rytmie, tym razem dość żywo i dziarsko. Tylko... głupio. Witalność działań pozostaje w drastycznym kontraście z ich bezcelowością. Szermierka słowna opryskliwego Dziennikarza (Adam Ferency) z jurnym Czepcem (Jerzy Trela) podszyta jest z miejsca wzajemną agresją. Pan Młody (Wojciech Malajkat) peroruje jak najęty, sprawdzając nerwowo, czy jego recepta na szczęście - nie wdziewać gaci - pozostaje skuteczna. Przynajmniej jednak zaciera przed samym sobą jakieś wątpliwości, podczas gdy Poeta (Zbigniew Zamachowski) rozterek zdążył się całkowicie pozbyć: dryfuje, bawiąc pustą galanterią... Inscenizator nie pozwala ani przez chwilę nabrać się na kwieciste przemowy, malowanki i sztuczne uśmiechy, widzi chłopów w całym ich groźnym prymitywizmie, miastowych w ich miałkości. Nawet samą zabawę potrafi zwarzyć, karykaturując postać wścibskiej Radczyni (celowo przerysowana Anna Chodakowska) i podkreślając natręctwo Księdza (Emilian Kamiński), którego młodzi nieomal siłą wypychają za próg.

"Ksiądz dobrodziej łaskaw bardzo, proszę nas nie zapominać..." Słowa te padają także w granych na małej scenie "Sędziach" i brzmią tam w swej konwencjonalnej frazie jak zgrzyt po szkle. Zakłócają niesamowitą rozmowę, jaką po ofiarnej śmierci Joasa (wstrząsająca rola Doroty Segdy) stary Samuel (równie znakomity Jerzy Trela) toczy z Bogiem, siedząc na brzegu sceny i nawet nie podnosząc głowy. W świecie "Sędziów" jest miejsce na tragizm - i na dojrzałość wobec rzeczy ostatecznych. Tym drastyczniej nie pasują tam, wprowadzeni gwoli kontrastu, goście z "Wesela": rozchichotani Rachela z Poetą i ów katabas z parasolem. Przybysze ze świata, który kręci się w kółko po płaskim, świata, którego nie stać nawet na cień wielkości.

Czyż może ten świat skutecznie zaczarować Rachela (Dorota Segda), egzaltowana, pół tajemnicza, pół pretensjonalna córka karczmarza? Zaklęcia, jakie weselnicy odmawiają, łącząc dłonie nad spirytystycznym stolikiem, zatrącają o tanią kpinę (aliści na stoliku, miast tandetnej kuli, leży czteroszybkowe okienko z pasteli Wyspiańskiego; nie jedyne to "przez pół drwiąco, przez pół serio" w tym spektaklu). Zjawy są obliczane na niedużą miarę kreatorów: to ich upostaciowana podświadomość, nie żadne samoistne byty. Rycerz Czarny to nagrobkowa rzeźba, ciągnąca Poetę w przepaść, Stańczyk (Krzysztof Kolberger) to tylko (tylko?) z grubsza upozowane na obraz Matejki chodzące wyrzuty sumienia Dziennikarza. Wernyhora (Józef Duriasz) w wiszącej na wyciągach karecie z fortepianowych strun wydaje stentorowe rozkazy, o których z góry wiadomo, że nic z nich nie będzie, tak nie przystają do formatu powoływanych. Chamski wrzask Jaśka śpiewającego o pawich piórach wybrzmiał wszak jeszcze przed pierwszymi słowami dramatu - i już wtedy odebrał nadzieję.

Co więc przyciąga przez blisko trzy i pół godziny uwagę w tym spektaklu, pozbawionym (nie do końca, jak się okaże) fabularnej niespodzianki? Pewnie sam ów sceniczny pejzaż, jak zwykle niedosłowny, utkany z kawałków fortepianowych pudeł i strun, ożywiony działaniem aktorskim ujętym w precyzyjnie punktowane rytmy. A także wszyscy ci "jacy tacy" ludzie. Niejednorodni i nie podciągani na siłę podjedną konwencję. Pomniejszeni, naznaczeni piętnem beznadziei - ale i podszyci dyskretną melancholią. Tęsknotą do przeżyć wyższych niż codzienny płaski kołowrotek. Widać tę tęsknotę w paru wzruszeniach, które chłodny Grzegorzewski kiedyś by skreślił; tu je zostawia i spotyka się to z bardzo ciepłą reakcją widowni. "A jak będzie słońce i pogoda" niemal na granicy szlochu, prościutko opowiedziany sen Panny Młodej (Ewa Konstancja Bułhak) z frazą "A to Polska właśnie", pijackie dno rozpaczy Nosa (Mariusz Bonaszewski), miękka modlitwa z III aktu: "Ażeby to prawda była, że Wernyhora tam leci..." Gdy jednak Gospodarz (Mariusz Benoit) wybucha oskarżycielską tyradą ("Lalki, szopka, podłe maski, farbowany fałsz, obrazki...") - tłum słuchaczy skwapliwie wraca do podskoków ze swojego krakowiaczka. Nic nie chce chcieć i nic nie jest w stanie chcieć.

Osobą kluczową jest Chochoł. Wiadomo, że przygrywał na skrzypeczkach, ale żeby miał rżnąć aż tak wirtuozerskie pasaże? Żadna to słomiana pałuba chroniąca róży krzak, żadna chodząca gnuśność. W finale pod weselnikami zapada się podłoga. Widzimy ich do kolan, rozkołysanych, jakby grzęźli w rozległym bagnie albo płynęli tratwą. Nieszczęsny depozytariusz złotego rogu, zgoniony, spity, ogłupiały Jasiek (Arkadiusz Janiczek) skoczy między nich - i niewidoczna barka, jakby dociążona ponad punkt krytyczny, pogrąży się pod scenę, zostawiając na powierzchni słomianego anioła śmierci i girlandy skrzypcowych dźwięków.

Cóż, łódź Charona płynęła nie tak dawno po tej scenie - w popękanej, niekonsekwentnej, ale w wielu sekwencjach fascynującej "Nocy listopadowej". W tamtym widowisku drwiącym z póz, lekceważącym kwestie ideowo-narodowe i ośmieszającym importowane z Grecji boginie, tylko śmierć była serio i tylko refren córki Demeter "Umierać musi, co ma żyć" nie był kwestionowany. "Noc..." ma niedługo wrócić na afisz. Dobrze: będzie lepiej widać, jak wznoszą się już ściany "domu Wyspiańskiego" na placu Teatralnym. Żeby się po nim poruszać, nie trzeba może, mimo pohukiwań Mistrza, bezwzględnie składać hołdu Halce od Spinozów i Joyce'owskiemu rebusowi, aliści "Noc listopadową", "Sędziów" i "Wesele" (w planach jest jeszcze "Studium o Hamlecie") należy ponad wszelką wątpliwość odczytywać łącznie. Jasna się wówczas staje perspektywa eschatologiczna, odrywająca dzieło Wyspiańskiego od bezpośrednich historycznych kontekstów, ale i ustawiająca wszystkie te figurynki, zatupujące swą nicość hołubcami ("albośmy to jacy tacy...") we właściwych proporcjach. To ta perspektywa - wiecznotrwała i, rzekłoby się, siłopróbna - stanowi tu, wraz ze wspomnianym już wyczuleniem reżysera na nastrój swoich czasów, o świeżości i współczesności spojrzenia. Tyle że współczesności tej nie warto mierzyć miarą doraźnej publicystyki.

Jerzy Grzegorzewski zaskoczył obserwatorów powściągliwością i pokorą wobec tekstu (niewielkie skróty, zachowany przebieg akcji). Doczekał się więc, bodaj pierwszy raz w karierze, oskarżeń o akademicyzm. Zrezygnował także z typowych dla siebie dekonstrukcyjnych zabiegów i warto było widzieć zawiedzione miny uczonych widzów, którym ulubione erudycyjne zagadki przeszły koło nosa. Czy jest się jednak czym martwić? Być może wraca czas prostych historii i "Wesele" u krańca kolejnego wieku powinno być właśnie jedną z nich, bez bagażu odniesień i skojarzeń? Wesołą, a okropnie przez to smutną? Melancholijną i drwiącą zarazem? Zasługuje na to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji