Artykuły

Próba rehabilitacji, czyli Ryszard III

Takie wspomnienie - przed wielu laty starszy brat, dorosły już wówczas, wpadł na pomysł, żeby mnie, wtedy nastolatkę, zabrać do Ateneum na Ryszarda III, w którym główną rolę grał Jacek Woszczerowicz. Ten Ryszard mnie przeraził. Był dla mnie ucieleśnieniem odrażającej szpetoty i zła. Czas jakiś śnił mi się po nocach i były to senne koszmary. Do dziś właściwie słyszę skrzekliwy głos Woszczerowicza. Ale najdziwniejsza w tym wszystkim była fascynacja. Woszczerowicz w swym czarnym swetrze był odrażający. Mały, poskręcany, chromy, z nieruchomą ręką odsuniętą od ciała. I do tego ten głos jak zgrzyt noża na szkle. A jednocześnie miał jakąś hipnotyczną siłę. To wcielone zło przyciągało. Na przykład w scenie z Anną nie było cienia fałszu. To się czuło, że ona nie może mu nie ulec. Właśnie dlatego Woszczerowicz mógł się śnić po nocach. Mówiąc górnolotnie, aktor pokazał, że zło może mieć magnetyczną moc.

Ten pierwszy kontakt na długo określił mój stosunek do Ryszarda III, co więcej, także do Jacka Woszczerowicza, który później niezależnie od swoich ról budził we mnie lęk i podświadomą niechęć.

Przed paru laty przeczytałam biografię Ryszarda II Paula Murraya Kendalla. Możliwość, że historyczny Ryszard wcale nie był takim szwarccharakterem, a nawet na tle epoki wyróżniał się pozytywnie, przyznaję, poruszyła mnie. Nie na tyle wszakże, by przekreślić teatralną wizję tej postaci. Wizję, którą gruntowały kolejne - często świetne aktorskie interpretacje, z którymi się zetknęłam. Nic więc dziwnego, że wiadomość o inscenizacji Ryszarda III - tym razem w Teatrze Polskim w Warszawie w reżyserii Macieja Prusa - przyjęłam z pewną obawą. Bo ileż razy można oglądać na scenie Ryszarda-złego człowieka, nawet jeśli założyć, że odmian zła jest o wiele więcej niż odmian dobra przy tym wątpliwość - znane są dobrze aktorskie możliwości Jana Englerta. Zwłaszcza ostatnio zaskakiwał widzów rozległością i skalą swego talentu. Ale ucieleśnienie zła, fizycznej i moralnej szpetoty? Co to, to nie. W końcu istnieją warunki, które predestynuje do takich, a nie innych ról, technika aktorska też ma swoje granice.

Ale to, co zobaczyłam w Polskim, było zaskakujące. Rola Englerta to zerwanie ze stereotypem. Próba obrony Ryszarda. Próba pokazania go jako produktu środowiska, wytworu krwawej epoki, w której żyć znaczyło zabić, zanim samemu zostanie się zabitym. Żyć znaczyło przystosować się idealnie do epoki, do jej wilczych praw. Ryszard Englerta ma inteligencje, która mu takie przystosowanie ułatwia. On używa rozumu, by przewidzieć zamysły przeciwników, zanim oni zdążą je urzeczywistnić. Ryszard to szachista - przewiduje posunięcia wrogów i działa. Zasada jest prosta - chcesz żyć, to wyprzedź atak.

Pierwsze prawo stomatologiczne głosi, że dentystą zostaje ten, kto sam panicznie boi się dentysty. Ryszard staje się mordercą z obawy, żeby nie zostać zamordowanym. Bynajmniej nie jest "wysłannikiem piekła" ("maklerem piekła", jak chce tłumacz Leon Ulrich, co brzmi, zważywszy, że wreszcie mamy polską giełdę, nader nowocześnie), on, Ryszard, nie przybył z piekła, on w nim żyje, różniąc się od innych tylko tym, że znakomicie opanował piekielne reguły gry. Tym, którzy go nazywają "piekła wstrętnym wykonawcą, szpetnym diabłem, nędznikiem, mordercą i zbiorem szpetnych niekształtności", z wewnętrznym chichotem podsuwa lustro, by mogli zobaczyć własne oblicze. Bo wszyscy tutaj, na tym królewskim dworze, tak czy inaczej wplątani są w pasmo zbrodni, splamieni zbrodnią, życzący śmierci, namawiający do zbrodni, przez zbrodnię nieszczęśliwi, ale i unieszczęśliwiający innych. To jest koło. Każdy ma w nim podwójne miejsce - raz na górze, raz na dole. Tutaj panuje absolutna sprawiedliwość. Sprawiedliwość piekła. Czym Ryszard różni się od innych, w czym ich przewyższa? Świadomością, gdzie żyje i jakie są nieubłagane prawa tego miejsca. Ta świadomość zdaje się bawić Ryszarda, a w każdym razie daje mu nieograniczoną władzę nad światem i ludźmi. Ich bunt i zdziwienie, a także wściekłość wobec jego okrucieństw jest buntem, zdziwieniem i wściekłością wobec rywala, który w grze okazał się lepszy. Sprytniejszy, bardziej podstępny, bardziej bezwzględny, twardszy.

Ryszard III nie lubi ludzi, ale trudno mu się dziwić. Gardzi ludźmi, traktuje ich jak pionki na szachownicy. Wyraźnie nie lubi kobiet. Matkę wini za swoje kalectwo, i to nie tylko fizyczne. W tych scenach Ryszard jest niekochanym i odtrąconym dzieckiem. On wie, że nigdy nie miał szans. Ale swą słabość umiał zamienić w siłę. Była to życiowa konieczność.

Uwodzi Annę nad trupem jej męża; w ogóle uwodzenie kobiet, które wcześniej pozbawia mężów, ojców lub braci, to jego specjalność, bo to wymaga nie byle jakiego kunsztu. Po sukcesie zaś wyraża zdumienie, do jakiego stopnia kobieta jest ścierwem. Nic dziwnego zatem, że jego powiernik to młodzieniec o wyraźnie homoseksualnych skłonnościach.

Ryszard cierpi. Na ile jest to "wina niezawiniona"? Fatum, które sprawiło, że urodził się tu i teraz? Tytuł brzmi wszakże wyraźnie - Tragedia Ryszarda III. Tyle że aby pokazać Ryszarda jako wytwór świata zbrodni, aby udowodnić, że nie jest gorszy od ludzi, którzy go otaczają, na scenie trzeba tych ludzi. W Polskim jest Ryszard, ale nie ma złego świata. Nie ma podżegaczy do zbrodni, ambitnych morderców, nie ma spiskowców. Są za to jowialni, dobroduszni, o jasnych obliczach panowie: książę Buckingham, Lord Hastings, Lord Stanley i inni. Doprawdy trudno uwierzyć, że to źli ludzie. Nic więc dziwnego, że koncepcja Englerta daje się odczytać, ale urzeczywistniona została tylko w części. Z braku partnerów po prostu. Żeby wyjaśnić to inaczej: w tym zamyśle Ryszard III to wilk w stadzie rozwścieczonych wilków, tymczasem na scenie Polskiego widzimy wilka, którego wpuszczono do owczarni. Utuczone, ospałe barany nie tylko nie stawiają oporu, ale nawet nie starają się uciekać. Większą wolę życia wykazują owce, ale ich opór też jest krótkotrwały. Dopiero nagłe pojawienie się innych wilków kładzie kres tym harcom.

Maciej Prus z pewnością napracował się nad tekstem - poskreślał, powyrzucał, zredukował. Wypadły rzeczy istotne i nieistotne, zniknęły niektóre postacie. Za to ze ścinków i skrawków reżyser ulepił postać nową - owego zausznika-mordercę o jawnie homoseksualnych cechach. Czyżby w tym miała się kryć jakaś koncepcja? Że niby ten Ryszard to raki myzogin, bo ma inną orientację seksualną? A okrutnik, bo bierze odwet na mężczyznach, którzy go nie kochają? Doprawdy nie ośmieliłabym się sugerować takiej interpretacji. Z pewnością Englert nie gra takiej postaci. Toteż wolę przyjąć inną hipotezę. Nawet tak bardzo skrócony, Ryszard III trwa w Polskim dwie godziny i czterdzieści minut. O dwudziestej drugiej piętnaście odchodzą ostatnie autobusy. Reżyser ciężko pracował z ołówkiem w ręku, żeby widzowie mogli wrócić do domu. Chwała mu za to. I Shakespeare, i Englert przegrali w pojedynku z MZK.

Nie od dziś nas, biednych ludzi, rzeczywistość ze snu budzi.

Kłopoty z odczytaniem koncepcji reżysera widać w drobiazgach, ot choćby w scenie uwodzenia Anny. "Nad trupem jej męża" - napisałam, a teraz czytelnikowi znającemu Shakespeare'a pragnę wyjaśnić: ja wiem, że u Shakespeare'a w trumnie, której towarzyszy Anna, nie znajdują się zwłoki jej męża, Edwarda, lecz truchło jej teścia, króla Henryka VI. Mąż Anny poległ parę miesięcy, zdaje się trzy, wcześniej w bitwie pod Tewkesbury, Henryk właśnie został zasztyletowany, prawdopodobnie na rozkaz Ryszarda. W monologu nad trupem nie ma żadnych elementów uczuciowych. Córka Ryszarda Neville'a nie rozpacza nad stratą ukochanego człowieka. Ta córa "twórcy królów", jak go nazywano, żali się nad utrata korony, którą chciał jej tatuś zapewnić. Dlatego też gdy Ryszard podsuwa jej koronę, Anna mu ulega. Shakespeare nie był takim antypsychologiem, żeby sądzić, że zakochana żona może odtrącić trupa męża i rzucić się w ramiona mordercy.

Powtarzam więc, czytelniku, ja to wszystko wiem. Ja piszę o tym, co widać na scenie. A widać, co następuje: trupa niosą nie w trumnie, ale na noszach. Z tych noszy go zrzucają. Anna go unosi i tuli do łona. W dodatku trup jest młody i dziarski. I co, mam teraz przyjąć, a wraz ze mną, czy ktokolwiek na widowni może przyjąć, że biedna Marzena Trybała klnąc Ryszarda maniła w swoich ramionach trupa teścia? No tak daleko posunąć się nie mogę. Po prostu muszę przyjąć, że reżyser ma nowatorską koncepcję i dokonał modyfikacji tekstu. Więc nie Henryk, teść, lecz mąż, Edward, jest tym trupem obejmowanym, podtrzymywanym, tulonym i opłakiwanym.

Doprawdy nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego reżyser jedną z najwspanialszych i najbardziej emocjonujących scen w literaturze dramatycznej zmienił w groteskę. Czarną, absurdalną, ale przecież, nieodparcie komiczną. To już jest tajemnica artysty. Ja w duszę artysty wolę się nie zagłębiać. Bóg jeden wie, co tam gra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji