Artykuły

Skazani na siebie

Jesteśmy spragnieni - w teatrze również - szczerej rozmowy na tematy współczesne, poważne, żywo nas obchodzące. Ale równocześnie zmęczeni zbyt prostym jej schematem, łatwymi uogólnieniami, pochopnie wysuwanymi wnioskami. Niech te sądy brzmią ostrzej, prawda wyda się jeszcze bardziej gorzka i trudna, ale przecież choćby przez to bliższa życiu. Nawet przy świadomych przerysowaniach. A gdyby jeszcze takiej rozmowie zapewnić błyskotliwą formę i wesprzeć ją przykładami zaskakującymi? ...Tak, bylibyśmy już bliżej Mrożka.

Taki bowiem dialog proponuje, ten autor widowni, toteż sztuki jego przyjmowane są chętnie choć niejednoznacznie. Zazwyczaj towarzyszy im ostra dyskusja, wywoływana nie tylko tą czy inną postawą lub deklaracją samego autora, ale podsycana sprzeciwem tych, którzy się z tezami Mrożka nie zgadzają, albo odmiennie je interpretują. Zdarza się, że głosy te jeszcze potęgują entuzjazm licznych zwolenników jego ciętego pióra Tak było od debiutanckiej "Policji". Protesty szczególnie mocno odezwały się po premierze "Śmierci porucznika", która część z zabierających głos na ten temat obwołała szarganiem narodowych świętości. Bardzo rzadko autor ten godzi wszystkich odbiorców. Może sukces namiętnego "Tanga" w warszawskim Teatrze Współczesnym okazał się bezsporny, może gęsto wystawiane jednoaktówki gładziej przechodziły przez nasze sceny.

Toteż wydaje się, że właśnie ta cecha dramatopisarstwa Sławomira Mrożka - przewrotność jego myśli, skłonność do absurdu, groteski i karykatury - poza wszystkimi innymi profesjonalnymi zaletami jego warsztatu pisarskiego - jest w naszym teatrze szczególnie cenna. Każda nowa udana premiera jego kolejnej sztuki - a mimo iż zamieszkał za granicami kraju, dostarcza je dość systematycznie - nie tylko wzbogaca repertuar, ale staje się jakimś zaczynem szerszej myśli, okazją do wymiany poglądów, prowokacją do wyraźnego precyzowania własnych sądów, bez względu na to, czy zgadzamy się z Mrożkiem czy nie. Poznając lepiej autora równocześnie lepiej i głębiej poznajemy samych siebie. Przy tym Mrożek nigdy nas nie nudzi, a nawet umie bawić mimo tragicznych nieraz skojarzeń i odniesień. Zaskakuje widza, prowokuje, atakuje - i uśmiecha się drwiąco, a przecież z wyraźnym zrozumieniem.

Kazimierz Dejmek od lat jest tym animatorem naszego życia teatralnego, który szczególnie dba i promuje twórczość rodzimą. I to wysokiego lotu. W jego teatrze odbywają się więc kolejne prapremiery Sławomira Mrożka, czy - do niedawna jeszcze - przedwcześnie zmarłego Ireneusza Iredyńskiego. Tu zobaczyliśmy adaptację prozy Marka Hłaski i "Opętanie" Jerzego Krzysztonia w opracowaniu scenicznym Janusza Krasińskiego. Chwała mu za to. I choć ogromne i głośne sukcesy święci Dejmek na niwie klasycznej, szczególne zasługi odnosząc w przypominaniu i ożywianiu nie grywanej staropolszczyzny, zawsze przede wszystkim pamięta o autorach wiernie towarzyszących naszej rzeczywistości. Toteż wsławił się szczególnie dużą ilością prapremier polskich. Ostatnio prowadzony przezeń Teatr Polski w Warszawie zorganizował rozstrzygnięty już konkurs na nową sztukę (pierwsza nagroda przypadła Władysławowi Terleckiemu). Miejmy nadzieję, że plon togo konkursu już wkrótce zasili nasze sceny. Niektóre z wyróżnionych pozycji są już zgłaszane do realizacji.

Mrożek w repertuarze teatru prowadzonego przez Kazimierza Dejmka nie jest zatem niczym osobliwym, choć wyróżnia go już ranga talentu pisarza. Niemniej na uwagę zasługuję rzadka w naszych teatrach stała i długoletnia współpraca reżysera z wybranym autorem. Zgoda, że zasługującym na to, ale przecież przysparzającym niekiedy sporo trudności. Dyrektor Dejmek nigdy się nimi nie zrażał, nawet gdy przyszło mu zdejmować przedwcześnie sztukę z afisza. Choćby niedawno przypomniał po latach przerwy zarówno "Ołtarz wzniesiony sobie" Iredyńskiego jak i "Ambasadora" Mrożka. A ostatnio wystąpił z prapremierą - we własnej reżyserii oczywiście - najnowszej sztuki autora "Indyka" i "Emigrantów" - z "Portretem" właśnie.

I znów pozycja ta wzbudza wiele emocji, i dyskusji. Bardziej nawet, w formie mówionej niż pisanej - a szkoda. Można było mieć nadzieję, że i obecnie wznieci głośną polemikę prasową. Widać wystygliśmy. Zwłaszcza że tym razem autor wyraźnie osadził ją w naszych realiach lat pięćdziesiątych, ale zderzając je z najsilniejszym nurtem tradycji narodowej, a więc z odniesieniem do samych Mickiewiczowskich "Dziadów", nadał im pewną rangę ponadczasową. Głównym bohaterem "Portretu" jest działacz polityczny odsunięty nagle po roku 1956 od sterów rządu i przeżywający swoje duszne rozterki w małym domku na prowincji. Autor nazwał go Bartodziejem i kazał mu prowadzić, dyskurs z Anatolem, przyjacielem z młodości, a właściwie z imaginacją owego przyjaciela uosobiającą towarzyszące Bartodziejowi od lat wyrzuty sumienia. W okresie błędów i wypaczeń, na skutek donosu, właśnie Bartodzieja, Anatol został bowiem zaaresztowany i otrzymał wyrok śmierci. Dopiero w dalszym biegu akcji okaże się, że przeżył, i podejmie dyskurs z dawnym przyjacielem.

Mrożek często w swoich sztukach przeciwstawia sobie bohaterów o odmiennych koncepcjach życia (choćby w "Kontrakcie" czy w "Letnim dniu"). Tym razem czyni z tego punkt wyjścia dla dalszych scenicznych zdarzeń - i naszych refleksji już po wyjściu z teatru. "Portret" pokazuje jak głębokie zaangażowanie się obu przyjaciół po przeciwnych stronach barykady okazało się dla nich tragiczne i obu niszczące. Połączeni więzami przyjaźni, rozdzieleni odmiennością poglądów, tak ostro klasyfikowaną w epoce stalinizmu, w finale sztuki zostają ponownie skazani na siebie, obydwaj okaleczeni i właściwie martwi już za życia. Tytułowy portret to nie tylko spoglądający na nas z ram wizerunek władcy dyktującego określone warunki istnienia. Można uznać go za symbol całego nieszczęsnego pokolenia. Rozdartego i podzielonego, a przecież mimo wszystko zawsze stanowiącego całość. Ani Bartodziejowi, zniszczonemu przez własną małość i podłość, nie uda się spokojne schronienie i ewentualna hodowla królików, ani Anatolowi nie starczy sił na włączenie się do kuszącego go teraz życia. Zamiana ról przyniesie im tylko nowe udręki. Pozostaną skazani na siebie i własne słabości.

Tych przyjaciół-antagonistów grają w Teatrze Polskim dwaj świetni aktorzy. Bartodziejetm rozpamiętującym popełnione winy i oskarżającym niszczący go system, jest Jan Englert. Anatolem - który po nagłym uwolnieniu po 10 latach więzienia (w tym również w celi śmierci) chce włączyć się w nurt życia - jest Piotr Fronczewski. Ich dialog to nie tylko gra paradoksów i wyraz dwu przeciwnych postaw życiowych lub dobrze znany w literaturze splot kata i ofiary. To pełna męki rozmowa o pokoleniu dzisiejszych 50-60-latków, a więc ludzi odchodzących już z głównej areny działania a nadal pełnych wątpliwości, nie pogodzonych z sobą i czasem, w którym przyszło im żyć i dokonywać jakże często tragicznych w skutkach wyborów.

Ta ostatnia sztuka Mrożka jest bardzo różnie oceniana. Obok słów zachwytu czytam opinie uznające ją za wręcz nieudaną. Niemal każdego coś tam w niej razi. A to zakończenie dramatu pozostawia niedosyt, a to rola trzech występujących kobiet - na scenie wsparta talentem Anny Seniuk, Haliny Łabonarskiej i Laury Łącz - wydaje się niedostateczna. A przecież wszystko to są sprawy drugoplanowe. Najważniejsze, że otrzymaliśmy nową sztukę dziejącą się tu i teraz, a dotyczącą spraw najważniejszych. Bo choć wiele dzisiejszych podziałów w naszym społeczeństwie ma swoje korzenie już w tamtych pierwszych latach powojennych, to przecież tworzą się antagonizmy nowe, nie mniej tragiczne i do niczego dobrego nie prowadzące. A widzi to i mówi człowiek, który choć dzisiaj nie mieszka z nami, dobrze zna swoich rodaków. Jak na prawdziwego satyryka, nie tylko dramaturga, przystało.

I dlatego ostatnia sztuka Sławomira Mrożka wydaje mi się ważna i warta obejrzenia nie tylko przez pokolenie ojców, ale i ich synów. Zwłaszcza, że obaj aktorzy są w tym pojedynku racji wręcz bezbłędni. Cieszy zwłaszcza fakt zobaczenia dużej dramatycznej roli Piotra Fronczewskiego. Towarzyszyły temu co prawda zakulisowe sensacje, nie znane nam i widzom bliżej, a więc nie podlegające ocenom (jak wyjście Fronczewskiego z prób z macierzystego Teatru Dramatycznego i nagłe zastępstwo w Polskim chorego kolegi). Jego rola Anatola potwierdziła, że ma jeszcze w teatrze niejedno do powiedzenia. I, że nie powinien o tym zapominać nawet przy największych sukcesach estradowych. Namawiam zatem do wysłuchania, co mają nam do powiedzenia w Teatrze Polskim Jan Englert i Piotr Fronczewski i zobaczenia jak oni to robią. A Kazimierzowi Dejmkowi osobne podziękowanie, że nam tę rozmowę zaprezentował i po mistrzowsku ją poprowadził.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji