Artykuły

Antygona Głowackiego w Ateneum- Serce Janusza

Antygona w greckich Tebach złamała zakazy ziemskich władz i skazano ją na okrutną śmierć, gdy wiedziona elementarnym instynktem moralnym sprawiła wyklętemu bratu ludzki pogrzeb. Antygonę w Nowym Jorku - Anitę, Portorykankę z Thompkins Square Park prowadzą podobne przeczucia. Ale tym razem władze w osobie służbistego policjanta nie będą przesadnie gorliwie szukały sprawców zniknięcia pewnego ciała z trumien czekających na wywóz do bezimiennych grobów. Gorzej, że natchnionej Antygonie współbezdomni przewoźnicy przywiozą przez pomyłkę nie tego trupa, a ona nawet okiem nie mrugnie. Tamten też był brodaty i w łachmanach. Podobno był dla niej ciepły i dobry, ile jednak w tym prawdy, a ile imaginacji chorego umysłu - kto to może wiedzieć?

NIEBYWALE OKRUTNĄ SZTUKĘ napisał tym razem Janusz Głowacki, najokrutniejszą chyba w całej swej twórczości. I najlepszą. Okrucieństwo tej Antygony z antypodów nie polega na umieszczeniu akcji w środowisku bezdomnych - tkwi ono w wizerunkach mieszkańców parkowych ławek. To nie wyrzutki społeczne z gazetowych uogólnień. Głowacki pokazuje inteligentnych i normalnych niegdyś ludzi, którzy mogliby w gruncie rzeczy być podobni do każdego z nas, a którym takie a nie inne koleje losu, życiowy pech, może i nieudacznictwo (a w konsekwencji parkowo- bezdomna egzystencja) przymiażdżyły jakby część człowieczeństwa. Bohaterowie dramatu stanowią przedziwne konglomeraty zwierzęcych nieomal odruchów, ze zwykłymi, głęboko ludzkimi pragnieniami; to ostre zderzenie nieprzystających cech na tle tragigroteskowych warunków bezdomnego bytowania czyni teatralną opowieść fascynującą i przerażającą zarazem.

Pchełka, polski cwaniak, mitoman i epileptyk. Chciwy do obłędu, wcielenie nielojalności, egocentryk w stopniu patologicznym, błazen, nerwową elokwencją zagadujący brak jakichkolwiek szans odmiany losu, beznadzieję. Piotr Fronczewski wpada w trochę irytującą, katarynkową melodyjkę głosu, gdy jego bohater pajacuje: potrafi być jednak żałośliwie, chaplinowsko ludzki, gdy poważnieje lub gdy przerzuca się po kaskadersku z nieszczęścia w wygłup i z powrotem. Sasza, rosyjski Żyd, malarz, uciekinier z Leningradu, milczący, psychicznie zatrzaśnięty. Janusz Michałowski z precyzją i konsekwencją godną sfilmowania ku nauce młodych pokazuje, jak jego bohater taje, z wolna się otwiera, ożywia, odsłania, traci bariery ochronne, zaczyna budować sobie zamki na lodzie. I przeokrutnie przegrywa - gdy Anitę, chwilę po tym jak słabiutka, elementarna iskierka uczucia przeskoczyła między nimi, inni parkowi brutalnie zgwałcą, a jego nie będzie stać na najmniejszy opór.

Piją pershinga - najtańsze wino, ich mowa pełna jest wulgaryzmów. Łatwo się wzajem obrażają: Polak wtedy wpada w antysemickie i antyrosyjskie stereotypy. Głowacki pokazuje je - wstydliwie dotychczas na terenie "wysokiej" kultury skrywane - z brutalnością, która zapewne zgorszy rozmaitych narodowych świętoszków. O co się tu jednak obrażać, gdy jest oczywiste, że te obelgi dyktuje rozpacz, a obydwaj są na swoją przyjaźnionienawiść skazani. I jeszcze są w tej szczątkowej symbiozie wstrząsająco, rozpaczliwie samotni. Co najmocniej widać w scenie na przystani promowej, gdy Jerzy Juk- Kowarski na krótką chwilę otwiera głębię sceny. W upiornym fioletowoburym świetle nocnych latarni Pchełka i Sasza przeszukują trumny bezdomnych - w jednej z nich sami się położą w czasie niekoniecznie odległym - a za nimi jest ciemność, słychać falowanie zatoki i chłód nieomal fizyczny dociera na widownię.

A potem pomyłkowo wyciągnięty trup siedzi między nimi na ławce, z godnością uczestniczy w pogrzebowym obrzędzie zwariowanej Antygony - i chcąc nie chcąc śmiejemy się z tej makabreski. Bo okrucieństwo sztuki Głowackiego na tym także polega: jest ona bezlitośnie, nieodparcie śmieszna. I im więcej jest komizmu - słownego, sytuacyjnego - tym ostrzej wychodzą problemy serio: nieczułość, samotność, bezwyjściowość, obrona rudymentów człowieczeństwa.

Do Izabelli Cywińskiej odpowiadającej za całość przedsięwzięcia można wnieść niejakie pretensje o pewien brak precyzji w żonglowaniu nastrojami, w przechodzeniu z jednej tonacji w drugą. Przez to w niektórych scenach wyraźnie siada napięcie, innym zdarza się skręcać w kierunku kabaretu (ciągnie tam chwilami zwłaszcza Fronczewskiego). Niezbyt wyrazista staje się także postać policjanta prowadzącego rodzaj dydaktycznej konferansjerki, konwersującego z widzami. Henryk Talar udatnie przypomina nieśmiertelnego Theo Kojaka, trudno mu jednak znaleźć w sobie tę sytą pewność siebie policyjnego urzędnika, kontrastującą z emocjami innych bohaterów. Chwilami też wdziera się w akcje ton trochę nazbyt sentymentalny. A sentyment tu musi być szczególnie pilnie trzymany na wodzy, by zagrała odpowiednio mocno scena, w której Maria Ciunelis cudownie rozświetla się jakimś niesamowitym błyskiem, gdy Sasza, przypadkowo czy nie, mówi o Anicie i o sobie w liczbie mnogiej. "My", "nas" - to wystarcza. "Zobaczyłem niespodziewanie serce Janusza" - czytam u Jana Kotta; są to słowa niecodzienne i znamienne w krytycznym komentarzu.

Kott mówi zresztą więcej i mocniej. ,,Stary jestem, mało piszę, już niedługo mi także na wspólną morgę. Muszę się spieszyć z sądami. Za trzy najważniejsze polskie sztuki ostatnich lat uważam Emigrantów Mrożka, Do piachu Różewicza i Antygonę z Thompkins Square Park Głowackiego. Kropka!" Te słowa opublikowane w "Dialogu" obok sztuki cokolwiek, jak się zdaje, zaszkodziły odbiorowi premiery: tak zwana "cała Warszawa" zawsze się najeża, gdy ktoś jej usiłuje a priori wmawiać arcydzieło. Wszystkie "wydarzenia" ostatnich lat, krojone na wielki sukces, kończyły się kpinkami na salonach, często zasadnymi, czasem - jak w tym przypadku - chyba jednak nie. Nachmurzonych min części krytycznej braci w kuluarach nie rozbroiłaby cała kompania saperów. Niech im.

Nie wpadając w spiżowy ton, który tylko Kottowi przystoi, trzeba przecież zauważyć, że dawno nie mieliśmy sztuki tak pisarsko dojrzałej i tak oryginalnej - w swojej tonacji, w sposobie przedstawiania zdarzeń i postaci. Tak bliskiej mentalnie naszym doświadczeniom - któż nie spotkał takiego Pchełki na swojej drodze - i tak uniwersalnej. Rozśmieszającej, okrutnej i wzruszającej. Myślę, że ta sztuka, jak żadna inna w naszej najnowszej literaturze, ma szansę na wędrówkę po scenach amerykańskich, a potem - taka jest zwykle kolej rzeczy - zachodnioeuropejskich. Czego serdecznie życzę - Głowackiemu na chwałę, a malkontentom na złość!

Janusz Głowacki ANTYGONA W NOWYM JORKU. Reżyseria: Izabella Cywińska, scenografia: Jerzy Juk-Kowarski, opracowanie muzyczne: Wojciech Borkowski. Prapremiera w Teatrze Ateneum w Warszawie 13 lutego 1993.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji