Artykuły

W spektaklu władam światem

Rozmowa z Henrykiem Baranowskim, reżyserem przedstawienia

- "Peepshow" George'a Taboriego - skandalizujący tytuł, bulwersujący autor, Henryk Baranowski - kontrowersyjny reżyser. Przed laty Pana inscenizacja "Dziadów" została okrzyknięta skandalem - postmodernista, spadkobierca surrealizmu i dadaistów. Czy Panu zależy głównie na tym, by szokować publiczność?

- Jestem absolutnym konserwatystą w podejściu do tekstu dramatycznego oraz w pracy z aktorami. Uwagi Konstantego Stanisławskiego na temat pracy aktora są dla mnie niezwykle zobowiązujące. "Peepshow", mimo prowokacyjnego tytułu, traktuje o problemach duchowej komunikacji między ludźmi. Towarzyszący spektaklowi element cielesności, burzenie tematów tabu, kpina z pruderyjnej obyczajowości często pojawiały się w moich spektaklach. "Rozumienie" intuicyjne jest dla mnie w teatrze najważniejsze, gdyż poprzez przeczucia i emocje ludzie docierają do głębi swojej duszy.

Są rzeczy, które bardzo niechętnie wystawiamy na światło dzienne, ale gdzieś tam w nocy, w półśnie, w samotności zaczynamy się z nimi mierzyć. I tę właśnie senną, oniryczną walkę chcę pokazywać w moich spektaklach. Oczywiście, to wszystko nie musi być pesymistyczne. Ja bardzo kocham życie. Chciałbym je przedstawiać prawdziwie, tzn. w pozacodzienno-konwencjonalnej perspektywie. George Tabori jest pisarzem ciekawym, uwrażliwionym na rzeczywistość. "Peepshow" świetnie można odczytać jako wariacje tematu archetypu kobiety-matki.

Sztuka opowiada o mężczyźnie, gra go Andrzej Deskur, tegoroczny absolwent krakowskiej PWST, którego życie jest w całości uzależnione od kobiet. Bohater-maminsynek, podświadomie szuka w swych partnerkach matki. Wybiera kobiety mądre, szlachetne i traktuje je jak muzy. Do obsady zaprosiłem: Monikę Niemczyk, która gra matkę, Marię Maj (jedną z pierwszych aktorek Krystiana Lupy), Dorotę Pomykałę, Maję Ostaszewską, Beatę Kozikowską, Agnieszkę Korzeniowską i Barbarę Krasińską. Ojca gra Marek Litewka.

- Słowo mówione nie jest najważniejszym tworzywem Pana przedstawień. Dlaczego?

- Bo nie wszystko, co człowiek czuje, daje się wyrazić słowami. Słowo prowokuje, jest nośnikiem tradycji literackiej, ale w teatrze nie wyczerpuje wszystkich subtelności naszego odczuwania. Mnie chodzi o to, żeby na dwie godziny przedstawienia teatralnego zawładnąć porządkiem świata. O ile normalnie w życiu świat stawia nam warunki, którym musimy się podporządkować, o tyle teatralny świat stwarzamy wspólnie z aktorami na scenie. W teatrze wszystko powinno być autentyczne. Nie cierpię papierowej scenografii. Rekwizyty codziennego użytku zderzam z zupełnie odmienną dla nich funkcją, konfrontując je z aktorem, by prowokować inną pracę jego wyobraźni niż powszednia.

- Henryk Baranowski robi spektakle niekonwencjonalne: oryginalne kostiumy Joanny Braun, wspólna scenografia, autentyczne rekwizyty, element wody, np. w "Ulissesie" Joyce'a, po której zmoczeni aktorzy brodzą przez pół spektaklu; parodia różnych stylów i konwencji teatralnych - to wszystko czyni Pańskie przedstawienia niepowtarzalnymi wydarzeniami. Jednocześnie jest Pan mało znany na zawodowej scenie. Czy celowo wybrał Pan los artysty-outsidera?

- Pracuję wyłącznie z aktorami zawodowymi, ale zarazem nie jestem uzależniony od teatrów instytucjonalnych. Przed premierą nie dostaję histerii, czyli nie zastanawiam się panicznie, co będzie, jeśli spektakl zostanie chłodno przyjęty przez publiczność. Nie mam ambicji zrobienia kariery. Scena pudełkowa mi zwykle nie wystarcza, ale to nie znaczy, że absolutnie nigdy nie reżyseruję przedstawień na taką scenę. Martwi mnie ugrzecznienie artystów, w szczególności reżyserów pracujących w teatrach repertuarowych. Grzeczność skłania do konwencjonalnych gestów, które w sztuce można nazwać po prostu pustą dekoracyjnością. Dokładam wszelkich starań, by zrobić spektakl w taki sposób, który mi najbardziej odpowiada. Nie interesuje mnie aktor deklamujący rolę, wzorem Comedie Francaise.

- Ostatnio pokazywał Pan w Krakowie "Penthesileę" Wilhelma von Kleista. Spektakl miał dobre recenzje, był pokazywany w Berlinie. Jednak zarzucono mu powierzchowne potraktowanie tematu przez reżysera...

- Rzeczywiście podpisałbym się tylko pod dwoma aktami tego przedsięwzięcia. Pierwszy akt nie podobał mi się. Nie lubiłem go. Wyeksponowany temat fascynacji wojną, agresją, miłością do zabijania i miłością o posmaku nekrofilii to tematy niebezpieczne, ale i dzisiejsze. Ta sztuka jest bardzo pruska. Kleist naprawdę kochał wojnę. Sądzę, że na świecie istnieje jeszcze wielu takich ludzi, których ona fascynuje. Do "Penthesilei" wrócę w przyszłym roku. Wraz ze studentami krakowskiej PWST planuję przygotować spektakl dyplomowy oparty na motywach tekstu Kleista. Będzie on pokazywany w lecie w wykańczanym obecnie amfiteatrze szkoły przy ul. Straszewskiego.

- "Peepshow" oglądamy w Krakowie tylko przez kilka wieczorów, potem obejrzy go publiczność warszawskiego Teatru Rozmaitości. Jak udało się Panu zebrać pieniądze na tak duże przedsięwzięcie?

- "Peepshow" jest robiony w koprodukcji z Teatrem Rozmaitości. Dodatkowo sponsoruje go Wydział Kultury UMK, Instytut Goethego, Browar "Żywiec", KFART i Towarzystwo Artystyczne, które wraz z kolegami założyliśmy w tym roku w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji