Artykuły

Karta jak jasny piorun

- W tym zawodzie zawsze jest ryzyko, że podwinie się noga i przez dwa lata nic się nie zagra - mówi DANIEL OLBRYCHSKI.

Azja w "Panu Wołodyjowskim", Pan Młody w "Weselu", Kmicic w "Potopie", Karol Borowiecki w "Ziemi obiecanej"... - jego genialne filmowe kreacje można wymieniać długo. Za granicą grał u Leloucha, Schloendorffa, Loseya, Kaufmana czy Michałkowa. Przed czterema laty na wystawie "Naziści" pociął szablą fotosy aktorów w hitlerowskich mundurach, wywołując narodową dyskusję o granicach wolności w sztuce. W niedzielę, 27 lutego, kończy 60 lat.

Krzysztof Feusette: Czy uważa się pan za człowieka porywczego?

Daniel Olbrychski: Impulsywnego - tak. Szybko przechodzę ze skrajności w skrajność. Jak Kmicic, który mówi: chętnie posiekałbym kogoś na kawałki, ale zaraz potem bym go sklejał. W pracy taki nie jestem. Mam znacznie większe doświadczenie od coraz młodszych reżyserów, z którymi pracuję, ale na pewno nie sprawiam im kłopotów jako aktor. Zresztą, we wszystkich krajach świata, w których grałem, miałem wspaniałe stosunki z ekipą filmową, nawet z producentami.

Czyli impulsywny jest pan tylko prywatnie...

To kwestia temperamentu. Taki się urodziłem, niespokojny. Potem aktorstwo jeszcze mocniej mnie rozhuśtało. Ciągle trzeba grać na własnych nerwach, na wrażliwości, dokonywać bezkrwawych operacji w mózgu. Czasami rozpalamy w sobie tak wielkie emocje, że potem trudno je wygasić. Dlatego aktorzy na całym świecie, nie tylko w Polsce, miewają problemy z alkoholem, narkotykami. Znam to z własnego doświadczenia. We mnie także jest czasem chęć rozluźnienia się i odreagowania tygodni spędzonych w teatrze czy na planie. Aktorstwo to niebezpieczny zawód. Tylko, co mają powiedzieć maszyniści pociągów albo lekarze?

Jak przechodzi pan ze stanu rozluźnienia w czas pracy?

Rola jest narkotykiem, który uspokaja. Nawet kiedy mamy dramatyczne problemy osobiste i chce nam się płakać, musimy grać komedie. Miałem taką sytuację. Koledzy patrzyli przerażeni, bo wiedzieli, że odeszła ode mnie kobieta, którą bardzo kochałem, a ja w "Mężu i żonie" śmieję się z tego, że jestem rogaczem. Do każdego przedstawienia zbierałem się z ogromnym wysiłkiem, ale na scenie ból mijał. I po spektaklu nie potrzebowałem iść na wódkę, bo granie mnie oczyszczało, publicznie obśmiewałem sam siebie. Ten zawód, mądrze uprawiany, może być terapią.

Zagrał pan w "Popiołach" po pierwszym roku studiów i od razu został okrzyknięty nadzieją polskiego kina. Jak pan sobie radził z tym obciążeniem?

Szalenie radośnie. Mówiłem sobie: "Pana Boga za nogi złapałeś", a z drugiej strony miałem bezczelne poczucie, że to mi się należy. Rok pracy z Wajdą i jego ekipą przy "Popiołach" to była dla mnie szkoła najlepsza z możliwych. Dorastałem w gronie ludzi, którzy stanowili mój uniwersytet - artystyczny, polityczny, historyczny i moralny. Do tego byłem prawie dzieckiem, a dziecko z domu, w którym się nie przelewało, uczy się szybko. Z ekipą "Popiołów" po raz pierwszy pojechałem do Zakopanego. Zobaczyłem góry. Rodzice nie mieli pieniędzy, żeby mnie posyłać na zimowiska.

Wrócił pan na studia i co?

I po kilku tygodniach rektor Jan Kreczmar wezwał mnie na poważną rozmowę i powiedział: "Ty się nudzisz na naszych zajęciach. Nie mogę dać ci dyplomu, bo nie pozwalają na to przepisy, ale doszliśmy do wniosku, że powinieneś już iść własną drogą". Byłem zakochany i szykowałem się do pierwszego małżeństwa. Miałem od groma propozycji filmowych. Musiałem go posłuchać.

Nie bał się pan upadku z wysokiego konia?

W tym zawodzie zawsze jest ryzyko, że powinie się noga i przez dwa lata nic się nie zagra. Musiałem bardzo się starać, zagrałem w "Małżeństwie z rozsądku", "Bokserze", "Jowicie"... Szła mi karta jak jasny piorun. A potem - już jako aktor, który gra w filmach Wajdy, stałem się znany w Europie i zacząłem występować u wielkich zagranicznych reżyserów. Jednak zawsze musiałem grzecznie wrócić i oddać paszport do Filmu Polskiego. Ta instytucja, która powinna być agencją aktorską, pełniła rolę biura paszportowego i pilnowała, żebym nie wyjechał na zbyt długo. Bo im był człowiek sławniejszy, bogatszy, bardziej niezależny, tym dla systemu trudniejszy do opanowania.

Może dlatego władza wolała hołubić Olbrychskiego, niż zabierać mu paszport? Często przyznawała panu nagrody...

Złoty Krzyż Zasługi dostałem w 1974 roku i jestem z niego dumny. Odbierałem go zresztą w towarzystwie Iwaszkiewicza, Zanussiego i Swinarskiego. Po Kmicicu zagrałem Hamleta i dobrze, że dostałem tę nagrodę. Dzięki niej mogłem spłacić długi, które zaciągnąłem kręcąc "Potop", bo zarabiałem mniej niż potrzebowałem na utrzymanie rodziny. Dzisiaj możemy się zastanawiać, czego władza chciała w zamian, ale wtedy nie wyobrażaliśmy sobie innej władzy niż Komitet Centralny PZPR. Zresztą o przyznaniu mi odznaczenia nie decydował pierwszy sekretarz, tylko komisja złożona z wybitnych artystów, jak Hanuszkiewicz czy Holoubek.

Nerwowo pan zareagował w telewizji na pojawienie się listy Wildsteina...

Nerwowy był, jest i będzie pan Wildstein. Wyciek chaotycznej listy prześladowców, podejrzanych i poszkodowanych oraz jej upublicznienie obciąża jego konto. Ale także IPN, który dopuścił do tego, że dziś krzywda spotyka niewinnych, często bohaterskich ludzi. Gdy się zapala hubkę w lesie, to trzeba liczyć się z pożarem. A Polska to bardzo suchy las, bo jedną z naszych wad narodowych jest chęć przyłożenia bliźniemu. Norwid pisał: "nie ma jednego w czymkolwiek bądź obywatela, który by w naszym kraju przez swoich rodaków oplutym, poniżonym, ba, pobitym nie był". Lista oplutych jest coraz dłuższa.

I nie interesuje pana, kto z pana otoczenia był donosicielem?

Jestem pewien, że nie był nim nikt z czołówki polskich aktorów. Nikt spośród tych, z którymi się przyjaźniłem i przyjaźnię. A że niektórzy mniej zdolni biegali do SB z każdą pierdołą, to mnie już nie interesuje. Nie zawracam sobie głowy ludźmi bez charakteru.

A pana nachodzili esbecy?

Wie pan, kimś z najwyższej półki można było manipulować tylko w minimalnym stopniu, bo chroniła go popularność. Propozycję współpracy złożono mi tylko raz, w SPATIF-ie. Dosiadł się do mnie człowiek, który powiedział, że może załatwić mi prawo jazdy w zamian za kilka spotkań, na których pogadalibyśmy sobie o aktorskim środowisku.

Co pan odpowiedział?

Że wolę chodzić piechotą. Potem i tak dostałem prawo jazdy poza kolejnością, załatwił mi to człowiek wpływowy, ale nieskazitelny, czyli Tadeusz Łomnicki. Starałem się nie mieszać do polityki, ale kiedy w 1976 roku przyszedł do mnie Andrzej Seweryn z listem potępiającym bicie robotników - podpisałem.

I był pan szykanowany?

To za duże słowo. Przestano mnie zapraszać do telewizji, pisano głównie źle. Straszono mojego ojca. Był chory na serce, ale się nie przejmował i mnie też zakazał.

Na szczęście dziś mamy inną Polskę. Pan, jako człowiek impulsywny, z pewnością nie pozostaje obojętny na problemy III Rzeczypospolitej. Co pana najbardziej w niej denerwuje?

Stan dróg przede wszystkim. Moim zdaniem to przyczyna co najmniej jednej trzeciej wypadków. Druga sprawa to kondycja polskich sądów. Przecież akcję w Zachęcie podsunął mi mój prawnik twierdząc, żebym nie wytaczał procesu, jeżeli nie chcę do końca życia siedzieć na sali rozpraw.

Kolejny skandal wywołał pan uczestnicząc w pogrzebie znanego mafiosa... Lubi pan towarzystwo przestępców?

Tłumaczyłem wielokrotnie, że nie znałem osobiście tego człowieka, ale bezinteresownie pomógł mi odzyskać skradziony samochód, więc i ja próbowałem mu pomoc, kiedy ciężko zachorował...

Ale mnie chodziło o pana występy w zakładzie karnym. Co człowiekowi z najwyższej półki dawały wizyty w więzieniu?

To rodzaj posługi, dzięki której czułem się potrzebny. Nie wiem, czy recytując skazańcom Mickiewicza, odmieniałem ich widzenie świata, ale jeżeli udało mi się rozpalić choć na chwilę jakieś światełko w ich wrażliwości, to wspaniale. Dostałem od nich kilka pamiątek, które sami zrobili. W zamian dawali przeróżne prezenciki, jakieś rękodzieła, hafty, obrazki. Mimo że popełnili ciężkie zbrodnie, to nie przestali być ludźmi. Jako aktor nie mogę myśleć inaczej, bo nigdy nie zagrałbym w tekstach Szekspira czy Dostojewskiego.

Niedawno wziął pan trzeci ślub. Czy kiedy pan kocha, to też na zabój?

Z wiekiem człowiek musi więcej rozumieć, być bardziej tolerancyjnym. Miłość zostaje wzbogacona o szacunek, więź intelektualną, ale nie może tracić przy tym świeżości. A namiętność w wieku dojrzałym smakuje wspaniale...

Czy właśnie miłość jest dziś dla pana najważniejsza?

Jest. Ale: "Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie. Dwie tylko. Poezja i dobroć. I więcej nic". Widzi pan? Znowu Norwid.

Na zdjęciu: Daniel Olbrychski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji