Artykuły

Komedie z podświadomością

Pomiędzy kolejnymi scenami spektaklu gasną reflektory, a sufit i ściany niziutkiej Sceny 61 rozżarzają się światełkami imitującymi rozgwieżdżone niebo. Tchnienie kosmosu sterowane z kabiny elektryka ma zapewne nie pozwolić widzom zapomnieć tytułu i aspiracji Gombrowiczowskiego dzieła. Pomysł akurat nieszczególny: tautologiczny i zbędny w tym równym i dobrym przedstawieniu, gdzie nieomal wszystko jest bardziej kosmiczne, niż ta namiastka planetarium. Firmament miarowo rozbłyska i za którymś razem pojawia się też muzyka. Posępna, basowa, dyskretna i jakby znajoma, choć nazwiska kompozytora w programie brak. Angelo Badalamenti? Twin Peaks i temat Laury Paimer?

GŁOWY NIE DAM: melodyjne buczenia elektronicznych instrumentów bywają myląco podobne. Niemniej pociągająca zdaje się sama możliwość zestawienia tak odległych przecież dzieł: powieści Gombrowicza i serialu Lyncha. Podobieństw jest nieoczekiwanie wiele. W obydwu przypadkach punktem wyjścia jest fabuła quasi-detektywistyczna, choć rozwiązanie zagadki - kto zabił - liczy się najmniej. Ważniejsza jest sztuka dedukcji, dzięki której odsłaniają się kolejne zakamarki przedstawianego świata, aczkolwiek jest to dedukcja tak osobliwa, że Sherlock Holmes obraziłby się za samo użycie nazwy. Śledztwa, jakie prowadzą i agent Cooper, i narrator "Kosmosu" są kapryśne, zwodnicze, rozpuszczają się w grach wyobraźni, w potokach nader arbitralnych skojarzeń. Służą nie tyle do odkrywania prawd obiektywnych, ile do projektowania własnych światów: sennych i szalonych, świadomie chorych, groźnych i śmiesznych, jak w klasycznej grotesce. Podszytych nieustannie erotyką; doktor Freud przed telewizorem bądź na widowni teatru uśmiechałby się pewnie z triumfem.

"Miasteczko Twin Peaks" zostało, jak się zdaje, raczej kwaśno przyjęte w Polsce. Nic dziwnego: gonitwa za gmatwającymi się asocjacjami z pewnością nie była zabawą dla masowej widowni. Realizatorowi "Kosmosu", Andrzejowi Pawłowskiemu, mimo wielokrotnie mniej licznego adresata też groziło niebezpieczeństwo nieprzyjęcia reguł przez partnera na widowni. Wybrnął z opresji inaczej, rzecz jasna, niż Lynch. W filmie były frapujące ciągi obrazów zastępujące niejako logikę przyczynowo-skutkową; w teatrze musiała wystarczyć wariacka logika powieści. Pawłowski spróbował przeprowadzić swą publiczność za rękę przez pokrętności Gombrowiczowskiego wywodu, nie nudząc go przy tym i nie pozbawiając niespodzianek. Temu celowi podporządkował formę przedstawienia, jego rytm i nastrój, pod taki ton stroił aktorski ansambl.

"Kosmos" w Ateneum jest spektaklem lekkim i zabawnym. To nie byle co, dowcip Gombrowicza bywa zwykle ciężkawy; kilku cenionych reżyserów poślizgnęło się już na przeświadczeniu, że np. "Iwona, księżniczka Burgunda" jest szampańską komedią. Humor i lekkość warszawskiej inscenizacji zasadza się w dużej mierze na dojrzałej powściągliwości gry i unikaniu szarży. Ruchliwy i natrętny Fuks (Henryk Talar), ciepła, poczciwa Kulka (Krystyna Tkacz), Katasia z krzywą wargą (Maria Ciunelis), zasadniczy Ludwik (Marcin Sosnowski), rozchichotani Lulusiowie (Anna Gornostaj, Grzegorz Damięcki, Jacek Borkowski) - to wszystko są postacie rysowane bez karykatury, trochę śmieszne, dość zwyczajne, żywcem wzięte z obyczajowej komedyjki. Jedyną osobliwością jest podatność na szaleństwa imaginacji narratora. Całe to jego śledztwo - w którym zestawia się powieszonego wróbla, jakiś patyk, kształt ust, wbijanie pinezek - całe to śledztwo Witolda wrzyna się właśnie we współbohaterów, manipuluje nimi, odkształca ich wzajemne stosunki, wykrzywia, nicuje ich motywy i reakcje. A oni potulnie ulegają; jakby nigdy nic współbudują - nieświadomie? - imaginacyjną rzeczywistość.

Oglądamy zatem sceniczne postacie niejako w dwóch porządkach naraz. W świecie normalnym, banalnym, potocznym - dodajmy: oswojonym, mdłym, nudnawym - i w tym drugim, pączkującym w wyobraźni narratora. Witold (Tomasz Dedek) oprowadza nas po tym drugim świecie ze swadą zawodowego przewodnika. A jako prawodawca tak kreowanego kosmosu występuje w kulminacyjnej scenie Leon Wojtys.

To centralna postać opowieści, bardzo śliska i bardzo trudna do grania. Jerzy Kamas ma swój klucz do takich osobników; wystarczy wspomnieć Fryderyka z "Pornografii" (reżyserował tenże Andrzej Pawłowski), perwersyjnego boga-manipulatora w kalesonach. Tu jego inne wcielenie jest przemiłym, starszym panem, o nieco ekscentrycznym sposobie wysławiania. Spod maski dobrodusznego oratora strzelają jednak trzeźwe spojrzenia. Leon świetnie zna moc samopas puszczonej wyobraźni; jest w tych grach mistrzem. To on, narzucając Witoldowi swoiste wspólnictwo, uzmysławia mu rzeczywisty autoerotyczny podtekst całego tego pseudośledztwa. On opisuje mechanizm intencjonalnego samogwałtu, kiedy to niezaspokojona myśl tworzy wielopiętrowe konstrukcje, projektuje zachowania innych, tudzież ich motywacje, buduje całe układy społeczne. Cały kosmos.

"Rozkosz jest kwestią intencji": oto credo Leona. Marne, credo żałosnego onanisty. Ale w myśl tego hasła przecież konstruowano tu jakby nową rzeczywistość. Kamas nie ucieka się ani do patosu, ani do minoderii, broni, nawet jakoś godnie, życiowych pożal się Boże mądrości swojego bohatera. I publiczność prowadzona dotąd jak po sznurku, pół zaintrygowana, a pół rozbawiona, spostrzega nagle inny wymiar opowiadanej historyjki. Oślizły, wstydliwy, intymny. Ujawnia się fakt - dla Gombrowiczoznawców żadna tajemnica - że "Kosmos" jest niebywale odważną i drastyczną wypowiedzią na temat ludzkiej kreatywności, ludzkiej twórczości; drastyczną - bo sięgającą w takie rejony motywacji, o których dotąd milczeli najśmielsi. Spektakl Pawłowskiego wprowadza ten temat dyskretnie, powściągliwie, można rzec: nie przerywając zabawy. I chwała Bogu; patetyczne serio byłoby tu już nie do zniesienia. Spektakl jest wielopiętrowy: każdemu takie piętro, na jakie zechce zleźć.

A w "Twin Peaks" były jednak płytsze piwnice podświadomości.

* * *

"Kosmos" i "Polowanie na karaluchy", dwie ostatnie premiery w Ateneum należą do cennego, rzadkiego na naszych scenach gatunku inteligentnej, nietaniej rozrywki. Śmiech, który w tych spektaklach rozlega się często, jest śmiechem dobrej jakości: takim, który nie odbierając widzowi sympatii dla scenicznych bohaterów, pozwala jednocześnie dobrze ich sobie obejrzeć ze wszystkich możliwych stron. Także z tych cokolwiek wstydliwych. Janek i Anka ze sztuki Janusza Głowackiego są komiczni i żałośni w swoich samooszustwach, czynionych, w gruncie rzeczy, nawet bez wiary, pro forma. Żałosny jest on, gdy opowiada o swej wizycie w redakcji, do której miał zanieść opowiadanie, a w rzeczywistości nie przekroczył nawet progu portierni, głośna jest ona, gdy szczebiocze do jakiejś psiapsiółki ich nieustających sukcesach i wysłuchuje odpowiedniej litanii kłamstw z drugiej strony. Żałośni są oboje, gdy dzwoni telefon.

To jedna z najlepszych scen, piramidalnie śmieszna i rozpaczliwa w swym idiotyzmie. Dwoje polskich inteligentów na zakaraluszonym, nowojorskim poddaszu trzęsie się ze strachu nad dzwoniącym telefonem, ponieważ podniesienie słuchawki oznaczać zapewne będzie kolejną porcję upokorzeń albo utratę następnych nadziei, albo konieczność opowiadania głodnych kawałków, w które nikt już nigdzie nie uwierzy.

Reżyserowi Laco Adamikowi udała się w tej inscenizacji sztuka bodaj tu najważniejsza: ścisłe wyważenie proporcji między komedią (niekiedy farsą) sytuacyjną czającym się w jej zakamarkach wielkim smutkiem wygnania. Z dobrej komedii jest para sytych Amerykanów (Elżbieta Starostecka i Jan Prochyra), kompletnie bezradna wobec przybyszów z tej bardziej egzotycznej części Europy, cenzor-kameleon (Jan Matyjaszkiewicz), włóczęga-filozof, nowe wcielenie Shawowskiego Doolittle'a (Janusz Michałowski). Słabsze, grubszą kreską rysowane są retrospektywne epizody z kraju (na amerykański poziom wiedzy o Polsce w sam raz), ale tym łatwiej mieszczą się one w bulwarowym nastroju przedstawienia. I tylko niezwycząjne napięcie bohaterów, drażniące zielonkawe światło neonu zza okna, wejścia i wyjścia gości przez lodówkę, pod łóżku przez karton ze śmieciami - przypominają, że ta komedia jest równocześnie koszmarem dręczącym w półśnie, p jawie, o czwartej nad ranem pozbawionych snu emigracyjnych nieszczęśników.

On był w Polsce pisarzem, ona akt ką. Nie umieją pogodzić się z deklasacją, bronią się poprzez autoironię, która stres tamuje, ale i spiętrza gro: powodzią. Głos Marii Pakulnis r naturalny, z wysiłkiem kontrolowany sprawia wrażenie, jakby nabrzmiewał hamowaną histerią. Wzrok Piotra Machalicy ucieka gdzieś w bok, nieustannie spłoszony, a może zawstydzony. Ta para ludzi upiornie samotnych, przemaglowanych przez wszelkie upokorzenia, dociera właśnie, jak się zda do apogeum wychodźczej choroby, będzie dalej? Może przetrwają najgorsze, znajdą - cudem - pracę w zawodzie i za kilka lat będą udzielać wywiadów wysłannikom polskiej prasy: "Ameryka to cudowny kraj. Na początku było ciężko, ale przemogliśmy i własną pracą..." Może wrócą: zamienią chorobę emigranta na chorobę niedoszłego emigranta. Albo jednak wtopią się jakoś w tę Amerykę, zdobędą zieloną kartę, pracę najpierw kiepską, potem trochę lepszą. I poprawiając z roku rok egzystencję wyrzucą z koszmarów sennych takie właśnie, jak w sztuce Głowackiego, upiory podświadome: - ostatnich świadków ich dawnych aspiracji.

Witold Gombrowicz KOSMOS. Adaptacja i reżyseria: Andrzej Pawłowski, scenografia: Marcin Stajewski. Premiera w Teatrze Ateneum (Scena 61) 26 października 1991.

Janusz Głowacki POLOWANIE NA KARALUCHY. Reżyseria: Laco Adamik, scenografia Barbara Kędzierska. Prapremiera polska w Teatrze Ateneum w Warszawie 21 listopada 1991.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji