Artykuły

"Miłosierdzie"

Misterium w 3-ch aktach K. H. Rostworowskiego. - Reżyseria A. Piekarskiego - Dekoracje W. Małkowskiego

W twórczości Rostworowskiego wiążą się ze sobą dwa elementy: głęboko przemyślana idea społeczno-moralna i bezlitosny, aż do okrucieństwa, realizm psychologiczny. Ten surowy analityk i obserwator był jednak równocześnie artystą-filozofem, który dawał się ponosić fali ekstatycznych natchnień. - Czyż można bowiem interpretować inaczej atmosferę, w której powstało "Miłosierdzie"? Problematyka dramatów Rostworowskiego ma charakter ogólnoludzki. Odbywa się tutaj ciągła walka dobra ze złem. Ułomna natura ludzka, rzucona w wir dramatycznych konfliktów łamie się najczęściej i upada. Pozornie triumfuje zło. Szatan zwycięża. A jednak Rostworowski nie jest surowym, nieubłaganym sędzią. Ostatnim akordem w dramatach ludzkich namiętności jest tutaj idea miłosierdzia i człowieczeństwa.

"Miłosierdzie", tak aktualne w chwili bieżącej, kiedy za wschodnią naszą granicą szaleje terror czerw, caratu, a katolicka Hiszpania pławi się we krwi bratniej, wyrosło na zgliszczach wojny światowej, na smutnym cmentarzysku człowieczeństwa, "Miłosierdzie" wyrosło z ducha poety, który idzie ku nam jakby w mgłach średniowiecza chrześcijańskiego, wizjami triumfującego antychrysta, z modlitwą o zmiłowanie Boskie, ale bez wiary, aby z tego zmiłowania wyrosnąć mogło szczęście na ziemi.

I dlatego może właśnie ten duch, dla którego wszystko jest marnością, cała doczesność bezpłodną walką o raj utracony, cała ludzkość zgrają maniaków, powtarzających w każdym niemal stuleciu te sanie błędy, zbrodnie, szały i złudzenia, przemówił do nas w prymitywnych alegoriach i rozpaczliwych tonach średniowiecza.

"Miłosierdzie" tkwi korzeniami w nieco ascetycznymi chrystianizmie poety. To nie pytanie: ewolucja czy rewolucja? To raczej starochrześcijańska zaduma nad błędnym kołem ludzkich szamotań i bezcelowością istnienia.

Bo kto tu ma rację w tej straszliwej walce, która w samej sztuce kończy się triumfem "Miłosierdzia", a w epilogu jakby smutnym uśmiechem, że i ono jest tylko półśrodkiem w tej nieuleczalnej chorobie, której na imię: życie?

Oto staje przed nami trzech ludzi: bogacz, symboliczne uosobienie egoizmu, duchowny, który od Chrystusa wziął tylko słowo, lecz ducha Jego zgubił i monarcha, który zwie się "tyranem" ale jest raczej karykaturą władzy królewskiej. A dokoła wyje rewolucja. Na nic połowiczne ustępstwa.

I na trupach władzy, na gruzach kapitału, na zgliszczach kościoła, rozpoczyna się dyktatura proletariatu, a właściwie dyktatura udrapowanego w płaszcz królewski szatana nienawiści, szarlatana ulicy, oprawionego w ramy misterium z tytułem "włóczęgi".

Tchnienie czarnego mistycyzmu jest w widzeniu rewolucji. A nad tym wszystkim trzy krzyże. Do jednego przybite "Miłosierdzie", pod drugim duchowny bez Boga, pod trzecim bogacz bez litości. A potem nagle coś pcha się na scenę, jakieś cienie, jakieś larwy. To głód. Już nie wyje, lecz skomli. Gdy panował tu "tyran", jeszcze umdał wyć. Gdy panuje mu "włóczęga", już stać go tylko na ciche skomlenie. Oto jest bilans rewolucji, straszliwy finał wielkiej konwulsja, wywołanej utopią powszechnego zrównania ludzkości.

I pozostaje na scenie wielka rodzina półtrupów, wyczekujących miłosierdzia ludzkiego, które umarło, przybite do krzyża przez rewolucję. I wszyscy usiłują się modlić. Wszyscy gdzieś w popiołach swych uczuć szukają iskier miłości. I oto idzie z chlebem i winem, głodnych nakarmi, pragnących napoi, nagich przyodzieje. Chrystus zmartwychwstał!

Lecz oto ciemność. Spoza kurtyny wychodzą postacie prologu: bogacz, dziadówka i duchowny - orator. Te same twarze, te same słowa cała przedrewolucyjna marność społeczeństwa. Na scenie ukazuje się reżyser i mówi:

Dosyć! spuszczamy kurtynę. Bo tak... da capo al fine.

Dobrze się stało, że Teatr Ziemi Pomorskiej wystawił w hołdzie pośmiertnym dla największego dramaturga Polski współczesnej właśnie "Miłosierdzie", to wstrząsające duszą ludzką misterium, przez krytykę dawniejszą należycie niedocenione, a przecie potężne, jakże scenicznie i... jakże życiowe!

A wystawiono misterium to na naszej scenie z największą pieczołowitością, z godną podziwu i uzanania pedanterią. I teatr nasz zamienił się na ostatniej premierze naprawdę w świątynię sztuki.

Reżyser p. Piekarski wywiązał się ze swego zadania znakomicie, zadając sobie dużo inteligentnego trudu, by zharmonizować luźne, jakby oderwane sceny w wyrazistą całość. Pietyzm dla pamięci autora znać było w każdej scenie, jak i w pięknych i ze smakiem stworzonych dekoracjach p. W. Małkowskiego.

Premiera sobotnia stała pod znakiem niezwykłego sukcesu artystycznego p. dyr. W. Brackiego, p. I. Ładosiówny oraz p. A. Piekarskiego. Dyr. Bracki po mistrzowsku zagrał rolę "włóczęgi", a kunszt jego gry zabłysnął i olśnił nas całkowicie w pełnym grozy finale aktu drugiego. "Włóczęga" był w interpretacja dyr. Brackiego właśnie taki, jakim go chciał widzieć autor: żywiołowy, demoniczny, brutalny do najwyższych granic. P. Ładosiówna potrafiła przez swą świetnie wystudiowaną grę wywołać u widzów szczerą antypatię dla stworzonej przez siebie postaci "dziadówki". P. Piekarski stworzył pełną ekspresji kreację "tyrana". Bardzo trudne zadanie miał p. Surzyński w roli nielitościwego "bogacza". Trzeba było wielkiej kultury artystycznej, żeby z tej miotanej sprzecznymi uczuciami postaci wydobyć wstrząsający realizm tragedii; to mu się w zupełności udało. Pp. Łodziński jako "orator", Ścibor w roli "reżysera" i Cybulski jako "uczony" dostroili się do ogólnego wysokiego poziomu gry. Sceny zbiorowe wypadły bardzo efektownie. Całość widowiska na poziomie bardzo wysokim, wspaniała, olśniewająca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji