Artykuły

Końcówka Becketta w Kameralnym

W okolicznościach przewrotu i przemiany, przy prześladującym Teatr pechu (wypadek Jerzego Stuhra) i w wirze niepotrzebnego chyba jubileuszu, Staremu Teatrowi udało się wydać na świat premierę i to premierę znaczącą. Jest nią przedstawienie sztuki Samuela Becketta "Końcówka".

Przypomnę, że sztuka ta powstała w połowie lat 60. i wtedy też, zwłaszcza w Polsce, stała się syntezą epoki. Jest to bowiem sztuka o śmierci, która jest jedyną niepodważalną prawdą życia. Jest to wielka spowiedź człowieka, cywilizacji, ludzkości. Wtedy to pojawiły się komputery, światowy system rakietowy i superfortece. Wtedy też wielka polityka, podział globu ziemskiego, ruchy rewolucyjne sterowane przez imperializm i ruchy intelektualne, opłacane jako dywersja na tyłach objawiły swoją prawdziwą, cyniczną twarz wielkiej polityki bez cienia ideowości. Ten szok spowodował, że w kulturze europejskiej coraz częściej zaczęto poszukiwać jakiegoś stałego, ludzkiego, punktu, jakiegoś uchwytnego dla jednostki ludzkiej sposobu istnienia i okazało się , że jedynym ludzkim sposobem istnienia była śmierć. Kariera śmierci jako tematu humanistycznego nie jest odkryciem tej epoki ani też naszej, ale jest to znamienny powrót tego tematu.

Ludzie bowiem przypominają sobie, że są śmiertelni w epokach, kiedy właściwie nie da się żyć, kiedy załamuje się ludzki system godnego żywota, kiedy trzeba zaakceptować zbyt wiele rzeczy nie do przyjęcia; kiedy panuje strach, niepewność i obrzydzenie do tego, co nas otacza.

Przywołanie idei śmierci w kulturze bywa określane jako anarchiczne. I jest w tym sporo racji. Z punktu widzenia wszelkich nacisków i wszelkich dowódców mas ludzkich idea ta jest nieporęczna, a nawet szkodliwa. Człowiek przyparty do muru śmierci jest niepodatny na działania, nie słucha rozkazów, nie zabiega o utrzymanie życia, nie stoi w ogonkach. Nie można nęcić go nagrodą ani straszyć karą.

Ale pojęcie śmierci ma także w sobie siłę prawdy. W tych kategoriach bowiem wszelka taka lub inna koncepcja, pomysł, przemówienie, postać polityczna, to tylko przemijające cienie. Idea śmierci jest więc wrogiem rządów, gdy wykazuje ich chwilowość i nieistotność.

I tu następuje dziwny paradoks. Gdyż idea śmierci, ta u Becketta i we wszystkich innych epokach też, nie prowadzi do manii samobójczej, nie ujawnia bierności i nihilizmu moralnego czy praktycznego. Wręcz przeciwnie! Samobójstwa popełniają gracze i cynicy, nihilistyczną nirwanę i bierność objawiają ci, którzy zbyt wierzyli w ruch, działanie, możność załatwienia wszystkiego i dogadania się w każdych okolicznościach, Beckett nie jest pisarzem rozpaczy ani nie jest pisarzem tragicznym. Przynajmniej nie jest nim dzisiaj dla mnie. Zdarzył się bowiem taki oto fenomen, że gdy wszedłem z naszej dzisiejszej ulicy, z naszej epoki, z naszych strajków, strachów, szaleństwa, niepewności i przerażenia, histerii i wściekłości do Teatru Kameralnego, gdzie mu wystawiano "Końcówkę" Becketta, okazało się, że znalazłem się w otoczeniu duchowym, które działa jak intensywna pomoc lekarska. Poczułem się spokojny, pewny, odważny. Tak działa na przeciętnego człowieka widmo ostatecznej zagłady w chwilach takich, jak obecnie przeżywana.

I dlatego proszę nie wierzyć kłamliwym oświadczeniom, że Beckett to pisarz mieszczańskiego katastrofizmu albo jakiegoś innego imperialistycznego mistycyzmu. Ta sztuka jest naprawdę ludzkim głosem zo naszej epoce i tak ją należy odbierać: - jako pocieszenie, nie jako kazanie wielkopostne.

Dzięki takim przedstawieniom teatr staje się (coraz rzadziej niestety) znów tym miejscem, gdzie ludzie kontaktują się ze swoim życiem. I nikt z Państwa nie poczuje się na tym przedstawieniu znudzony j niepotrzebny.

Bo właśnie tak się ostatnio dzieje, że coraz więcej ludzi zamyka telewizor po dzienniku i nie ogląda cowieczornego filmu. Nie dlatego, że filmy są stare bo tanie (brak dewiz), ale dlatego, że dziennik - jaki by nie był - mówi o faktach prawdziwych lub usiłuje je zacierać; w każdym razie porusza sprawy istniejące takie, od których zależy życie widza. Film w naszej epoce czy to tym momencie jest fikcją, która - choćby najbardziej kolorowa, rozebrana, wybuchowa, strzelająca i egzotyczna - przestaje być sensowym, bo jest fikcją właśnie, zdaniem które kompromituje się przez to, że jest jakimś głupim błaznowaniem w chwili, kiedy sprawa jest poważna.

Tak samo jest w teatrze choć tylko nielicznym spektaklom udaje się przebić barierę nieprawdy, udania i dostać się na tę drugą stronę. Tę stronę, gdzie sprawy są poważne, bo są to sprawy naszego życia, przyszłość strachu, moralności i tak dalej. To właśnie udało się w pełni "Końcówce" w Teatrze Kameralnym.

Wyreżyserował to przedstawienie człowiek młody ale chyba wybitny. Jest to reżyser niemiecki, który od 1975 roku był asystentem reżysera przy wszystkich realizacjach sztuk Becketta w Berlinie Zachodnim, które sam Beckett reżyserował. To bardzo ważne, bo można mieć przekonanie, że spektakl krakowski jest spektaklem autorskim z pierwszej ręki, takim, jak go sobie autor wymyślił. I rzeczywiście, najlepsze w tym przedstawieniu jest to, czego w nim nie ma. Przypominam sobie jeszcze pierwszą falę fascynacji Becketem w latach 60. Wtedy to uznano za stosowne wystawiać tego autora z komentarzem plastycznym polegającym na tym, że postacie występujące były ubrane w łachmany złożone na ogół z czarnych fraków i wytartych meloników. Byli to wszystko reprezentanci swoistego błazeństwa, clownady człowieka wobec istnienia. Granie kloszarda kultury na śmietniku cywilizacji zamknęło się w geście ekspresjonistycznego scenografa. Ta konwencja była bardzo silna i stała się obowiązującym mundurem dla smutnych sztuk Becketta.

Na szczęście Walter D. Asmus reżyser i Jerzy Grzegorzewski (tym razem tylko scenograf) zrezygnowali z tej konwencji. Reżyser Asmus pojął swoje zadanie jednoznacznie: sprawa jest na tyle poważna, że tym razem nie będziemy się bawili w teatr. Ten teatr jest więc maksymalnie nieteatralny. Nie jest udawaniem. Tak też gra Wiktor Sadecki (wielka, główna rola tej sztuki - postać nazwana Hamm). Zarówno ten stary, niewidomy człowiek, sparaliżowany i bezsilny jak i jego służący, Clov (Leszek Piskorz) zrobili bardzo dużo, żeby nie grać, nie popadać w żadną konwencję przedstawiania czegoś poza sobą. Bo ta sztuka, gdyby była grana, przedstawiana, udawana, staje się stekiem nudnych kłamstw lub prawd oczywistych. Jej zaistnienie wymaga czegoś poza grą. Wymaga od aktora maksymalnego skupienia, do takiego punktu, w którym staje się on nadajnikiem jakiejś siły. I w przedstawieniu tym stworzono wszelkie warunki, aby Sadecki i Piskorz takimi nadajnikami siły i ducha stali się. Osobną rolę pełni w spektaklu scenografia Grzegorzewskiego, scenografia której właściwie nie ma a jednak jest do tego stopnia, że staje się ona jednym z najważniejszych tego przedstawienia wspomnień i uzasadnień. Scena jest pusta i odsłonięta jej maszyneria. Te sznury wyciągów wyglądają jak sznurki, którymi niewidoczny Bóg porusza te dwie samotne marionetki trwające na deskach. Scenę otacza korytarz zrobiony z harmonijkowych łączników spajających wagony pociągu osobowego. Ten wąż przywołuje skojarzenia drogi, podróży, tego, że wąska tylko ścianka oddziela człowieka jadącego w pociągu od czarnej, lodowatej nocy i pędu, który go otacza. Nie wiem czy kto z Państwa miał takie odczucie kosmicznego opędzenia podczas nocnej jazdy koleją). Skojarzeniem równoległym jest skojarzenie z wnętrznościami ludzkimi, z tym miejscem, gdzie gnieździ się czasami (?) smutny rozkład brzydkiej śmierci.

I - powtarzam - mimo to, a może właśnie dlatego, radzę iść na to przedstawienie, bo ono naprawdę pomaga w dzisiejszych czasach, dodaje siły i spokoju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji