Artykuły

Jedność sprzeczności

Tydzień temu zaledwie widownia słupska miała szczęście uczestniczyć w wydarzeniu, jakie w życiu teatralnym Polski nie przeminie bez śladu... Jest nim z pewnością otwarcie nowego teatru. Przedsięwzięcie to wydawało się karkołomne. Robienie teatru właśnie muzycznego, właśnie w Słupsku - wydawało się po prostu niemożliwe.

Plany, jakie miał Maciej Prus, były tymczasem wcale nie na miarę trudności... Nie przewidywały końcowego efektu dwuznacznej życzliwości, z jaką często mamy do czynienia, tego tłumaczenia, że placówka jest wszak pożyteczna, służy społeczeństwu i działa w trudnych warunkach... Były to plany teatru. Nowego teatru. Po prostu.

Maciej Prus powiedział mi bowiem: "Chciałbym podkreślić, że nie odgraniczam rodzajów teatru. Przecież teatr, nawet dramatyczny, ucieka się do pomocy muzyki. Istnieje ona w przedstawieniu dramatycznym, jest jednym z jego elementów. Nie uznaję podziału na teatr dramatyczny, muzyczny etc. Jest po prostu teatr, który używa muzyki. Musi być ona jednym z elementów współtworzących spektakl.

Natomiast to, co my z Jerzym Satanowskim i Grzegorzem Nowakiem chcemy zrobić w Słupsku pod szyldem teatru muzycznego - nazwałbym teatrem dramatycznym z orkiestrą symfoniczną... Nie uważam, aby odnowa teatru muzycznego mogła przyjść poprzez formę. Wręcz przeciwnie - tylko i absolutnie poprzez treść, interpretację. Poprzez wyrażenie konfliktów, zależności, jakie istnieją między ludźmi. Wyrażanie ich zgodnie z prawdą psychologiczną. Teatr muzyczny nie może być teatrem prostych gestów: kocham - a więc chwytam się za serce, nienawidzę - a więc grożę zaciśniętą pięścią etc. Uważam, że nowy teatr muzyczny można stworzyć tylko poprzez interpretację teatralną".

Jeśli więc sądzę, że słupskie święto teatralne nie przeminie bez śladu, że jest czymś więcej niż lokalną uroczystością miłośników teatru - to dlatego, że ta idea teatru nowego, nowego teatru muzycznego została na deskach sceny zrealizowana.

Trzeba tu powiedzieć przede wszystkim o stopieniu w jedno - jako pełnoprawnych elementów - muzyki i akcji dramatycznej. O aktorstwie i śpiewie nie występujących oddzielnie, ale stanowiących środki wyrazu roli teatralnej.

W "Operetce" Gombrowicza - której premiera inaugurowała działalność teatru - muzyka Jerzego Satanowskiego jest czymś więcej, niż ilustracją. Zapowiada wydarzenia, punktuje sytuacje, zdaje się zdradzać charakter postaci... Trzeba zresztą powiedzieć, że muzyka, reżyseria, aktorstwo stanowią jedność; być może po prostu ilustrację tej oczywistej prawdy - nie tak często spotykanej w teatralnej rzeczywistości - że spektakl jest dziełem zespołowym.

Scenografia Sławomira Dębosza ukazuje się w głąb perspektywą, nieskończone jakby ogrody. W akcie II zamek Himalaj, jawnie umowny, teatralnie - neoklasyczny. Ta biała budowla zostaje na naszych oczach rozebrana, zniszczona w zamęcie rewolucji. Widzimy czarne belki, szczątki... To jakby zburzenie niepisanej umowy o trwałości - w którą wierzymy na czas przedstawienia - teatralnej iluzji. Zniszczyć to wszystko, to mieć odwagę zaproponować coś więcej, niż popis formy.

W istocie przedstawienie w reżyserii Prusa, ukazując konflikt "Operetki", przeciwstawienie formy chaosowi, konwenansu prawdzie, czy jak kto woli konwencji nagości - jednocześnie wykracza znacznie poza klucz Gombrowiczowski tylko. Chcę tu powiedzieć, że przedstawienie to może olśnić i porazić nie tylko tych widzów, których przede wszystkim przyciągnie nazwisko Gombrowicza.

Sprzeczności nie do rozwiązania, których staramy się nie widzieć, kompromisy stanowiące zbyt wysoką cenę - to niektóre tylko wątki moralne tego przedstawienia.

Jednym z ważniejszych dla interpretacji słupskiej "Operetki" wydaje się być wątek Szarma (Józef Onyszkiewicz) i Firuleta (Bogdan Kajak); wrogów-braci pragnących zniszczyć w drugim samego siebie. W znakomitej scenie pojedynku ten pęd do samozniszczenia znajduje świadomy wyraz. Późniejsza scena pojawienia się tych dwóch postaci, złączonych w nieszczęściu, niby romantycznych pielgrzymów, półnawiedzonych, półobłąkanych - jest sceną z wielkiej tragedii. I taką ciszą była przyjmowana przez widownię. Kiedy z trumny wyłania się Albertynka (Krystyna Wiśniewska-Sławik) - żywa i naga, kurtyna opada. Opada, by po chwili podnieść się znowu i ukazać... finał rewiowo-operetkowy. Nagość zmienioną w rozebranie. Blask nagości ukazanej. przez chwilę zmienić w sztuczność, "frywolność" doskonale konwencjonalna. To szydercze szczęśliwe zakończenie, rozegrane tak brawurowo, można interpretować tyleż jako policzek wymierzony domniemanemu gustowi widowni, co ukazanie jak - niegodni - oswajamy własne ideały, abyśmy mogli je znieść.

Czego wymagały od zespołu aktorskiego takie zmiany konwencji, nie trzeba tłumaczyć. Spektakl ten jest dziełem całego zespołu. Nie można jednak nie wspomnieć o roli Albertynki Krystyny Wiśniewskiej-Sławik. O roli, która w sposób tak naturalny łączyło w sobie sprzeczności. O tej niezapomnianej dziewczynie, jaką widzieliśmy na scenie. Wulgarnej, niewinnej, cwanej, skrzywdzonej. Tak Gombrowiczowskiej. Tak prawdziwej życiowo.

Na drugi spektakl, w reżyserii Ryszarda Peryta, złożyły się dwie opery Mozarta: "Dyrektor teatru" i "Bastien i Bastienne". Oglądamy dobry współczesny teatr; libretto specjalnie napisała Joanna Kulmowa. W reżyserii Ryszarda Peryta to teatr, który jest modelem świata. Jest światem chwilami tyleż śmiesznym co groźnym. Niezwykła uroda kostiumów Zofii Wierchowicz przenosi nas w świat sennego marzenia, czy może raczej... koszmaru. Tajny Radca (Jacek Różański) w czarnej szacie, niby kruk nieszczęścia wlokący się po scenie w groźnym przyczajeniu, prawie - plujący jadem, uosobienie jakiegoś ohydnego świata maszkar, stworów. Potem, już jako Książę, odmieniony białym, świetlistym kostiumem - dumny, niczym marmurowy posąg. I primadonny w swoich krynolinach, puszystych, ptasio zwiewnych. Czarnoszare, śpiewające mechanizmy - jak chce libretto.

I w części drugiej, "Bastien i Bastienne" - jako przedstawienie trupy teatralnej z "Dyrektora teatru". Szemrząca po scenie woda strumyczków, żywe owieczki pasące się w kokardach - jako świat dworskiej sielanki widziany w całej jego konwencjonalności. Bastienne jako postać całkowicie z tego właśnie świata, i może także jej kochanek - Bastien. Oboje kochają i cierpią - z wielką elegancją. A!e już Bogdan Kajak jako Colas, wiejski wróżbita, kręci się wokół uroczej pasterki z niecierpliwością niedźwiadka, który pragnie dobrać się do miodu. Gdy tymczasem, na galerii grupa postaci, w tych kostiumach szaroczarnych, niby kłąb ptaków wiruje nieustannie, z ponurym zapamiętaniem, w erotycznym balecie zbiorowym... Zdetonowana widownia natęża wzrok, ale nie wie - czy ma wierzyć własnym oczom... Czy też może raczej podziwiać igranie konwencjami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji