Artykuły

Jak pokochać amerykańską prowincję...

Kiedy przy pełnych jeszcze światłach na widowni sadowimy się w fotelach, mamy przed sobą dziwnie pustą scenę, a na niej jedną tylko postać. Ni to reżysera, ni to narratora, który prowadził będzie przedstawienie, uruchamiał aktorów i sprowadzał ich ze sceny, przerywając im nieraz w pół słowa zbędne kwestie. Mieczysław Franaszek długo patrzy nam w oczy, wyraźnie czymś zaaferowany. Wchodzi, wychodzi, ustawia sprzęty na scenie. Wreszcie wita nas w amerykańskim Grover's Corners w Nowej Anglii o świcie 7 maja 1901 roku, wprowadza w topografie miejscowości, przedstawia występujące w tej sztuce postacie. A przede wszystkim dwie rodziny. Redaktora miejscowej gazety Webba i lekarza Gibbsa. A w losy tych dwóch rodzin wpisane zostały całe te i teraźniejsze, i przyszłe dzieje tego miasteczka. Panoramiczny, ale bardzo tylko skrótowy obraz codziennego życia na dalekiej amerykańskiej prowincji. Suchy i faktograficzny reportaż z codzienności wychylony jednak w pewnym momencie w stronę uniwersum śmierci i wielkiej tajemnicy.

Dlaczego nowa dyrekcja Teatru Polskiego zdecydowała się zainaugurować swój pierwszy sezon tą właśnie sztuką nietrudno chyba domyślić się. "Nasze miasto" to ulubiona od lat sztuka szkół teatralnych, odpowiadająca wszelkim wymogom stawianym przedstawieniom dyplomowym. Uruchamia całą galerię postaci, uczy języka daleko idącej umowności, stawia konkretne zadania aktorskie, pozwala sprawdzić możliwości zespołu. A Jerzy Stasiuk zaczynając pracę z zespołem Teatru Polskiego takiego właśnie testu najbardziej chyba potrzebom

Przedstawienie Jana Błeszyńskiego zbudowane zostało zgodnie ze swą teatralną partyturą na zasadzie pełnej umowności. Na pustej scenie, bez żadnych właściwie dekoracji. Kto zacz dowiadujemy się od Reżysera-Narratora. Wszystko mamy dowiedzieć się ze słów i pantomimicznych gestów aktorów. W pierwszych scenach ta dopowiadająco-ilustracyjna pantomima jest wcale zabawna, ale w miarę upływu spektaklu wydaje się, że i jest jej za dużo, i że nazbyt jest przegadana. W przedstawieniu gra cały zespół i to po części w dwu różnych obsadach. Nie sposób nie dostrzec ogromu pracy reżysera i aktorów, a jednak efekt końcowy tego nie jest chyba aż tak imponujący. Trudno też w pełni oddać sprawiedliwość wykonawcom. Szkicują oni tutaj zaledwie postacie, bo nie prawda przeżyć i dramat jednostki jest tutaj najważniejszy, lecz samo życie zbiorowości miejskiej. Nasze miasto jest bowiem bohaterem sztuki. I każdy z aktorów musi się po prostu w nie jakoś wkomponować. W tej sytuacji najbardziej żywe i widoczne są przede wszystkim role i postacie charakterystyczne. Rezonersko-elegancki redaktor Webb - Mariana Pogasza, egzaltowana pani Somames - Ireny Grzonki, pijak-organista - Edwarda Warzechy. Sprawni aktorsko i obiecujący są też młodzi. Obie Emilki: Katarzyna Traczyńska i Lucyna Winkel, i obaj ich partnerzy: Robert Więckiewicz i Mateusz Kostrzyński.

Premierowy spektakl w Teatrze Polskim oglądałem dwukrotnie. Pierwsze wykonanie, szczerze mówiąc, bardziej przypadło mi do gustu. A i samo przedstawienie wydało mi się jakby bardziej sprawne i profesjonalne. Dla Teatru Polskiego to początek dopiero drogi. Pierwsze rozdanie. Swego rodzaju test i dla aktorów, i dla widzów. Próba zainteresowania nas innym nieco teatrem. I typowo amerykańskim tematem. Jakim jest tutaj małomiasteczkowe życie Grover's Corners lat 1901-1913. Trochę dawno, daleko...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji