Artykuły

Niewidzialna kobyła i łzy wzruszenia

"Nasze miasto" - spektakl niezwykły jak na bielskie przyzwyczajenia - sprezentował nam, dzięki stumilionowej dotacji Urzędu Miejskiego, Teatr Polski. Wystawił sztukę kameralną, choć na scenie pojawia się dawno w Bielsku niewidziany tłum (doliczyłem się 22 osób). Rzecz dzieje się na i początku stulecia w Ameryce, ale równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Bielsku-Białej za czasów c.k. Austrii. Z tą różnicą, że bielszczanie byli wtedy bardziej nowocześni: mieli już elektryczne oświetlenie i tramwaje. Powoli zapominali jak wygląda koń. Za to w amerykańskim grajdołku Grover's Corners, gdzie toczy się akcja sztuki Thorntona Wildera, uliczną bohaterką i jest kobyła mleczarza. Na scenie się, na szczęście, nie pojawia, podobnie jak kury, stołowa zastawa, plik prasy w rękach gazeciarza czy trumna w grobie podczas ceremonii pogrzebowej. To i wszystko musimy sobie wyobrazić.

"Nasze miasto" obywa się prawie bez dekoracji. Całą uwagę skupiają aktorzy biegający po scenie, korytarzach, między rzędami widzów i machający nogami z balkonowych lóż.

Jest to widowisko czarno-białe, jak stare filmy. Czarno-białe, wyraziście zarysowane są charaktery obywateli miasteczka. Szwarccharakterów i afer niema. Dominuje biel dobroci, a mimo to sztuka jest fascynująco ciekawa. Jest to nostalgiczna opowieść o radościach, kłopotach, miłości i śmierci, z dużą dawką ciepłego humoru. Wzrusza jak stare bielskie widokówki. Wilder przypomina, że życie jest krótkie, nie zawsze układa się tak jak chcemy, ale warto cenić każdą chwilę i nie zapoznać o dobroci. Prawdy to stare i dobrze znane, ale podane bez dydaktycznego sosu i tak sprytnie, że sztuka raz po raz wzrusza do łez, jak finał granego obok w kinie przeboju "Bodyguard". "Nasze miasto" bawi i wzrusza, choć ma znacznie więcej wspólnego z prozą Dąbrowskiej i "Dziadami" Mickiewicza niż tym, co teraz modne w USA i reszcie świata.

Klamrą spinającą trzy akty sztuki Wildera są pieśni chóru parafialnego prowadzonego przez dyrygenta-pijaczynę. W tej roli świetny Cezariusz Chrapkiewicz, a znakomicie partneruje mu pyskata i gderliwa "solistka" - Małgorzata Kozłowska. Większość urokliwych postaci pomógł stworzyć (jak zwykle) swymi pięknymi perukami i charakteryzacją mistrz Ryszard Paluch. Ale do sukcesu postaci głównej - narratora i demiurga organizującego sceniczne sytuacje - przyczynił się nie perukarz a fryzjer. Krótko ścięty Jerzy Dziedzic wygląda i gra znakomicie.

Z radością zauważam dość równy, dobry poziom całego zespołu. Wyróżnię więc jeszcze tylko Kubę Abrahamowicza w roli narwanego chłoptasia przeistaczającego się, nie bez obaw, w mężczyznę. I adeptkę Beatę Zarembiankę w pierwszej dużej roli. Dostała ją dość przypadkowo, jak to w teatrze bywa, gdy z powodów zdrowotnych wycofała się inna aktorka. I urocza pani Beata wykorzystała wielką szansę.

Spektakl jest sukcesem Tomasza Dutkiewicza, młodego reżysera i scenografa, świeżo po studiach w Warszawie i Paryżu. Choć przyjechał z Warszawy, zaprosił do współpracy bielskie talenty, także spoza teatru - chórzystów z Ave Sol i dyrygenta Leszka Pollaka, filmowca Aleksandra Dyla i muzyka Krzysztofa Maciejowskiego. Efekt jest znakomity. Powstał spektakl dla szerokiej widowni i festiwalowych cmokierów. Duży sukces.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji