Artykuły

"Nareszcie nie Mrożek i nie Durrenmatt..."

Nie znam statystyk, ale tak na oko, po pobieżnym przejrzeniu repertuaru teatrów "westendowych" w Londynie, można powiedzieć, że 80 procent sztuk to komedie muzyczne oraz komedie i farsy na lepszym czy gorszym poziomie. Z pozostałych 20 procent więcej niż połowa to różne udziwnione przedstawienia szoku, gwałtu oraz łamigłówek teatralnych i umysłowych. Niektóre z nich są interesujące, nawet odkrywcze, reszta to nieudolne poszukiwania, albo wręcz epatowanie naiwno-snobistycznego widza. Zaledwie kilka procent repertuaru to naprawdę wartościowe pozycje czy to ze skarbca klasyki, czy z różnobarwnej mozaiki nowoczesnej twórczości teatralnej. Może to być wielkie przedstawienie szekspirowskie, jak i ultranowoczesne widowisko doprowadzonej do perfekcji sublimacji poetycko-emocjonalnej, jakim jest np. "Equus" Schaffera w teatrze "Old Vic". W tym skromnym marginesie wartościowych pozycji repertuarowych znajdują się czasem i komedie nawet lżejszego gatunku, ale wyreżyserowane i zagrane z takim wdziękiem i lekkością, że zadawalają nawet widza oczekującego od teatru głębszych przeżyć artystycznych. Takim na przykład jest przedstawienie uznane za najlepszą komedię roku "Saturday, Sunday, Monday" D. Filippo (także w "Old Vicu").

Komedia "The Secretary Bird'" W. Douglas Home'a, która z wielkim powodzeniem szła przez długie miesiące na londyńskim West Endzie należała do tych 80 procent przedstawień nieważnych, aczkolwiek wśród nich wyróżniała się nie tylko doskonałą grą, ale też i większą dozą sensu. Londyński teatr może sobie pozwolić na taką rozrzutność w dzieleniu tego co ma do zaofiarowania. Z setek przedstawień, którymi co wieczór obdarowuje swoich widzów - jeśli nawet tylko kilka procent należy do teatru tak zwanego wyższego gatunku - wystarczy to już dla tych, którzy takiego teatru poszukują.

Ale gdy dowiedziałam się o planach wystawienia "The Secretary Bird" przez Teatr ZASP w Londynie - uważałam, że w naszych specyficznych warunkach, gdy nie możemy pozwolić sobie na więcej niż dwie lub trzy premiery w roku - szkoda czasu, wysiłku i wielkiej pracy całego zespołu dla sztuki tak błahej, którą do tego można było zobaczyć w świetnym wykonaniu w teatrze angielskim. Nadal jestem zdania, że nasz drogocenny teatr polski w Londynie powinien dawać przede wszystkim taki repertuar, jakiego nie można zobaczyć w żadnym innym teatrze.

Lecz gdy w ubiegłym tygodniu zobaczyłam na scenie "Ogniska Polskiego" przedstawienie "The Secretary Bird" pod polskim tytułem "Wielki szlem", musiałam przyznać, że warto było tę inteligentną (zdaje się, że inteligentniejszą po polsku niż po angielsku) komedię wystawić.

Mimo pecha, jaki zawisł nad pierwszymi przedstawieniami tej sztuki, mimo nagłych zmian w obsadzie - przede wszystkim zastąpienia chorego Adolfa Bożyńskiego przez jakże innego w typie Witolda Schejbala - było to jedno z najlepiej zgranych przedstawień Teatru ZASP, jakie pamiętam. Nie tylko publiczność bawiła się i widać było, że czuje się na przedstawieniu wyśmienicie, ale i aktorzy robili wrażenie zadowolonych ze swego towarzystwa.

Reżyser Leopold Kielanowski celowo chyba ustawił widowisko na fali komedii, a nie farsy (jak sztuka była potraktowana w teatrze angielskim), przez co pogłębił problem i postacie bohaterów. Komedia pozostała nie mniej zabawna i lekka, ma doskonale zarysowane postacie, żywy i dowcipny dialog. Czasem szermierka słów szła jak zręcznie odbijana piłka ping-pongowa (szczególnie pomiędzy małżeńską parą bohaterów Liz i George Walford) i trzeba był aż powstrzymywać śmiech, aby nie stracić żadnego z podań piłeczki.

Helena Kitajewicz była pełna klasy w roli Liz, a przy całej naturalności i wdzięku miała kilka mocniejszych momentów. Od początku do końca była psychologicznie bardzo przekonywająca. Na pewno niejedna z obecnych na widowni kobiet mogła się z nią identyfikować, a to zawsze dowodzi artystycznej prawdy postaci.

Witoldowi Schejbalowi należą się gratulacje nie tylko za to, że w tak szybkim czasie opanował tak dużą rolę (prawie nie schodził ze sceny), ale też za inteligentne i "cienkie" ujęcie postaci intelektualisty-pisarza Walforda. Przy całej brawurze z jaką rozwijał intrygę opuszczanego męża - czuło się w nim głęboki smutek, jakiego może sam autor nie zamierzał. Niespodzianką jednak dla widzów była lekkość i poczucie humoru Schejbala, którego od tej strony nie znaliśmy. Momenty, w których był prawdziwie śmieszny - zawadzały jednak nieco o farsę, która jest łatwiejsza od komedii. Jestem pewna, że po kilku przedstawieniach będzie on tak samo komiczny bez farsowych gestów.

Bardzo zabawny był Jerzy Jarosz, którego vis comica i doskonały "timing" znamy już z Mrożka. Był może jednak trochę zbyt polski i nie bardzo usprawiedliwiał określenia go przez Liz jako "najatrakcyjniejszego mężczyzny w Londynie" (może już raczej na Shepherds Bush?) o uroku, któremu nie może się oprzeć kobieta tej klasy co Liz. Ale zaraz, zaraz... Czy to nie zamierzony trik reżyserski? Przecież te wszystkie nieodparte czary widzimy poprzez oczy zakochanej kobiety. My widzimy go takim jakim jest naprawdę, jakim przejrzał go od początku George, jakim wreszcie ujrzy go "odkochana" Liz. A więc to zmowa między reżyserem, aktorem a widownią. "Dla was jestem" - mówi John Brownslow - "egoistą, płytkim i tanim uwodzicielem, was nie mogę zwieść". I gdy tak spojrzymy na tę rolę, Jarosz pokazał nam ją bezbłędnie. Utkwił mi w pamięci rozbrajający ton głosu jakim odpowiedział na pytanie dlaczego tak często się żeni: "Bo ja to lubię!" Było to syntezą postaci Johna Brownslow.

Urocza Rula Łubieńska była w gruncie rzeczy dobrą dziewczyną i przemiłą, w miarę uwodzicielską "mewką" swego szefa, czyli Georgea Walford. Bo i tak można sobie tłumaczyć angielski tytuł sztuki - "bird", czyli dziewczyna, czyli "cizia", albo - co ostatnio w Polsce modniej size - "mewka". Też ptaszek.

Janina Jakókbówna jak zwykle niezadowolona w charakterystycznej roli "housekeeperki" Mrs Gray - pierwszy raz w komedii, bardzo śmieszna (rozkoszna w scenie mizdrzenia się do tak krytykowanego szefa!) i bez cienia szarży.

Pochwaliwszy wszystkich jak należało - muszę jednak z żalem wspomnieć o niefortunnym umeblowaniu jakoby eleganckiego domu, jakoby wytwornych przedstawicieli "uper-middle class" angielskiej. Co się stało scenografowi Janowi Smosarskiemu, który przeważnie wykazuje spokojny i dyskretny gust, że tym razem upstrzył salon Liz i Georgia jakimiś jaskrawymi materiałami, nienadającymi się nawet do tanich, mebli "utility", jakich już dzisiaj nie ma nie tylko u dystyngowanych intelektualistów, ale chyba w żadnym szanującym się robotniczym domu, a już na pewno nieprzyjemnie kontrastujących z prawdziwie wytwornymi toaletami Heleny Kitajewicz i z miłymi wdziankami Ruli Łubieńskiej .

Najważniejsze jednak, że przedstawienie podobało się i będzie podobać się coraz bardziej. "Nareszcie nie Mrożek i nie Durematt", jak powiedziała jedna pani znająca się na teatrze i gustach publiczności. I na pewno nie ona jedna.

Program, jak zwykle estetycznie wydany (w tej samej co zawsze redakcji i układzie graficznym) ozdabiały dowcipne rysunki Ireny Ludwig (której nazwisko pominięto chyba przez przeoczenie) wykonane w swoim czasie dla "Tygodnia Polskiego" jako ilustracje do fraszek Hemara.

Również w programie sensacyjna zapowiedź następnej premiery: nieznanej i chyba jedynej sztuki Sołżenicyna "Świeca na wietrze". Brawo Teatr ZASP!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji