Artykuły

STS na winobraniu

Coca-cola i burgundzkie wino. Darmowe zupki i wystawne przyjęcia. Spotkania z przedwojennymi komunistami i występy dla chłopców-andersowców - o wyprawie Studenckiego Teatru Satyryków do Francji w 1957 roku pisze Jarosław Abramow-Newerly w książce "Lwy STS-u".

Na winobranie jechaliśmy pociągiem przez Czechy i Austrię. STS spęczniał bo wielu się do nas dopisało. Ja byłem w Jugosławii więc trochę świata widziałem ale inni nie wytknęli nosa z Polski. Już na kilkanaście kilometrów przed granicą austriacką był zaorany pas ziemi i druty kolczaste po obu stronach toru. Co kilkaset metrów stały budki strażnicze i wysokie wieże kontrolne z reflektorami. Na granicy nie wolno było wyjść z pociągu. Żołnierze czescy z wilczurami na smyczy groźnie obstawili peron. Straż kolejowa opukiwała koła i z latarkami wchodziła pod wagon. Celnicy rewidowali nasz bagaż mimo że jechaliśmy tranzytem. W przedziałach zaglądali pod ławki. Sprawdzali ściany. Długo zastanawiali się czy nas przepuścić. Doszło do paru awantur. Klęliśmy Pepików od ostatnich.

- Gołębie pokoju z cekaemami. Widzieliście? - burknął Rysiek Pracz. - Wiecie jak jest gołąb po czesku?

- Nie. - Dachowi zasranec! I ten dachowy zasraniec wybebeszył mi wszystko. Muszę znów układać...

- Dobrze że ja nie mam co. Znacie moje ręczniki - zaśmiał się Andrzej Piotrowski.

- Te panienki też udane - Rysiek spojrzał przez okno. - Tak sponiewierać naród to już sztuka. Nie wiesz czy to baba czy chłop. Nawet u nas kolejarki lepiej chodzą - Rysiek wskazał umorusane baby w waciakach kręcące się wzdłuż torów.

Wreszcie nas łaskawie przepuścili. I nagle żadnych drutów żadnych wież kontrolnych. Po prostu zwykłe domki i pola uprawne jak w środku kraju. Na granicznej stacji Hohenau weszli cywile w białych koszulach i krawatach i sprawdzili paszporty. Bagaż ich nie interesował. Śladu wojska i psów strażniczych. Spytaliśmy czy możemy wyjść. Spojrzeli na nas zdziwieni.

- Oczywiście. Runęliśmy do dworcowego bufetu. Pamiętając bufet na Dworcu Głównym i mordownię zamiast poczekalni, poczułem się jak w salonie. Kiosk był lepiej zaopatrzony niż nasze sklepy.

- Jest coca-cola! - krzyknął Andrzej. - Muszę skosztować!

- Uważaj żebyś się nie otruł - zakpił Witek Dąbrowski. Andrzej kupił i nalał do szklanki. Pieniła się jak ciemne piwo. Dał mi spróbować. Zalatywała trochę kroplami waleriany.

- I pomyśleć że straszono nas nią jak cykutą. Najgorsza trucizna. Ku-Klux-Klan i coca-cola. Pamiętacie?!

- To prawda - rzekł Drawicz. - W "Szpilkach" karykatury wyzyskiwaczy którzy męczyli biednych Murzynów na plantacjach kawy obowiązkowo rysowano z coca-colą w ręku.

- Coś niebywałego. Ciekawe dlaczego coca-cola reakcyjna a piwo nie? - zastanawiał się Andrzej Piotrowski.

- Egzotyczna nazwa mój mały - rzekł Drawicz. (...)

Trochę czerwony i Żyd, ale porządny człowiek

We Francji część z nas pojechała do Burgundii a część do Prowansji. W Burgundii moja grupa dotarła do Dijon. Zatrzymaliśmy się w auberge de la jeunesse czyli schronisku młodzieżowym. Okazało się że przyjechaliśmy za wcześnie i praca zacznie się dopiero za dziesięć dni. Trzeba było jakoś przetrwać. W tej "oberży" warunki były zgrzebne. Spaliśmy w szopie skleconej z desek na polowych łóżkach pod kocami w dwóch zbiorowych salach. Na dole był mały barek. Ciągnęliśmy na chrupiących białych bagietkach które nam bardzo smakowały mleku i pomidorach. Zgłodnieliśmy bardzo. Opchnąć nie było co. Andrzej miał unikaty znaczków pocztowych od ojca ale sprzedać ich nie było gdzie. Ja miałem aparat fotograficzny "Zorka" kupiony w Moskwie ale na razie nie chciałem się go wyzbywać. Nasz marksista Witek Dąbrowski nieoczekiwanie okazał się najlepszym ekspertem od kursu walut. Codziennie sprawdzał bieżące ceny. Z bólem wymienialiśmy zapas dolarów zostawiony na czarną godzinę.

Po mieście rozeszło się że przyjechali studenci z Polski. Pierwszym delegatem miejscowej Polonii był Franciszek Rosenberg. Wyjechał z Polski przed wojną. Malutki siwy lekko powłóczył krzywą nogą i tryskał energią. Humor go nie opuszczał. Na wstępie oświadczył:

- Ja jeden w całym Dijon utrzymuję kontakt z krajem dlatego nie bałem się do was przyjść. Wszystkich Polaków znam i powiedziałem im żeby was wzięli na obiad. Oni mnie słuchają bo wielu pomogłem odnaleźć rodziny w kraju. Spytajcie to każdy wam powie: "Choć mały Franio trochę czerwony i Żyd ale porządny człowiek". A teraz zaprowadzę was do Władka Dziobaka do restaurantu. Władek przyjechał od Andersa nic nie miał: ani szkoły ani języka i ja mu pomogłem. Teraz ma trzy miliony franków w banku samochód i dwa domy. Możecie jeść do woli na mój koszt. Ja Władkowi zapłacę a on mi jutro zwróci. Chłop ma żonę pazyrę i łeb by mu urwała gdyby wiedziała że on was karmi tylko za szczęść Boże...

W tej restauracji pod orłem z koroną wisiały zdjęcia właściciela i kolegów z wojska. Władek Dziobak w fartuchu obsługiwał. Franio nas przedstawił:

- Oni nie są reżimowi komuniści tylko studenci z Polski. Przyjechali na vendange ale patron ich jeszcze nie najął. Czekają na zbiory. Więc trza im pomóc. Znaleźć jakąś pracę. Pomyśl o tym Władziu...

- Jak nasz Franio mówi że trza to trza. On u nas w Dijonie ambasador Polski - zgodził się i poszedł po zupę.

- Voilá! Mówiłem! - ucieszył się Franio. - Ja przed wojną byłem w czerwonym harcerstwie z Luckiem Motyką byłem najlepszy kolega. Jak mu powiecie że Franek Rosenberg z Francji go pozdrawia to się ucieszy. Ale wy macie tu fajne studentkę! U-ju-juj! - Spojrzał na Agnieszkę. - Nie ma jak Polki krakowianki. Ja bym je łyżkami jadł. Znasz pani tę piosenkę?

- Znam. Chociaż chłop dźwiga sztaby łamią go baby. Mój tatuś to gra na fortepianie. Ale ja nie jestem krakowianką nie będę się panu podobać! - Zaśmiała się Agnieszka uroczo poprawiając koński ogon.

- Będziesz pani! Pani mi się już podobasz i ja się z panią chętnie ożenię. Jestem kawaler do wzięcia. Chłop do tańca i do różańca.

- No proszę. Już masz szansę Agusiu - rzekł Witek i z ironią spojrzał na Franka. Pan Dziobak podał nam zupę na którą rzuciliśmy się chciwie.

- To jedzta studenty jedzta na zdrowie. Szczęść Boże - odparł i poszedł do kuchni.

- W tym fartuchu wygląda jak ptak. Ptak Dziobak nie byłby zły co? - Agnieszka wyjęła notes i zapisała.

Strach przed dżumą ze Wschodu

W restauracji patrzono na nas spode łba. Nikt nie podchodził. Wreszcie jeden którego Franek namówił na wycieczkę do kraju i właśnie z niej wrócił ośmielił się przyjść.

- No i co Marcin zamknęli was? Widzieliście lochy bezpieki?

- Boże uchowaj! Bardzo przyjemnie było dziękuję ci Franiu żeś tak doradził z serca.

Jako drugi podszedł do nas Algierczyk i serdecznie przywitał się z Frankiem.

- Comment vas-tu Franek? Ca va? - Ca va bien Marcel! - Les amis de la Pologne? - Spojrzał na nas. - Oui. Les étudiants de Varsovie - wyjaśnił Franek.

- O la la! Dupa kurwa i kapusta! Ja mówić polski - pochwalił się Algierczyk.

Franek wyjaśnił że Marcel pracował z naszymi górnikami w kopalni na Nordzie i tak go wyszkolili. Jest członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej dlatego podszedł do nas i taki przyjaciel Polski.

- Większość z tych tu - mówił Franek dalej - jest od Andersa. Wyszli z Rosji. Ten Józek - wskazał mężczyznę w rogu sali - pracował w kompaniach wartowniczych w Niemczech i dopiero parę lat temu przyjechał do Francji. Oni są źle nastawieni do Polski i dla nich każdy z kraju to agent i komunista. Ale ja ich przekonam że wy ich dżumą ze Wschodu nie zarazicie...

Istotnie przekonał bo rodacy kolejno się do nas zgłaszali i brali na obiad. Dziobak i paru innych zatrudniło nas przy zmywaniu naczyń w restauracji. Ponieważ początek winobrania odsuwał się Agnieszka powiedziała że pojedzie do Paryża odwiedzić ciocię.

- Masz tu ciocię? - spytałem. - Ciocię Arciszewską to ja mam w Londynie a do Paryża jadę jako kurierka w tajnej misji. Agentka Mata Hari. Tylko Jarka błagam cię...

- Jasne. - Marek Hłasko dał mi maszynopis najnowszej powieści "Cmentarze" z którą ma kłopoty w cenzurze i prosił żebym osobiście ją doręczyła w paryskiej "Kulturze". Muszę więc jechać. Witek został z nami w Dijon. Nie wiem czy o tym tekście wiedział. Stosunki między nimi się popsuły. Po powrocie Agnieszka z zachwytem opowiedziała mi o tym spotkaniu.

- Uroczy ludzie. Trochę przedwojenni ale świetni. Przykazali mi na odjezdnym żebym was koniecznie po winobraniu do nich przyprowadziła bo chcą was poznać...

Bardzo inteligentny pies

Podczas winobrania znów rozdzielono nas na grupy. Znaleźliśmy się pod miasteczkiem Bonne. Patron traktował nas miło. Warunki mieliśmy lepsze niż na brygadzie żniwnej. Wraz ze mną zrywali winogrona Andrzej Jarecki Agnieszka Osiecka Marian Kubera Halina Sibera i Kamila Strumph-Wojtkiewicz która niedawno przyszła do STS-u.

W mojej grupie było kilkanaście osób nie z STS-u w tym jeden absolwent architektury. Kiedy rozeszło się że chce zostać we Francji przyjęliśmy to jako zdradę i unikaliśmy go. Chodził jak czarna owca. Do głowy nam nie przyszło że po Październiku można wybrać wolność. Był też z nami maturzysta z Niemiec Zachodnich Helmut który przylgnął do Andrzeja. Andrzej Jarecki zaskoczył mnie talentem językowym. Całkiem nieźle z tym Helmutem gadał po angielsku.

Językową potęgą była Agnieszka. Swobodnie mówiła po francusku i angielsku i była naszą tłumaczką. Dopiero tu na winobraniu mieszczańska szkoła taty Osieckiego w pełni zaowocowała. My postępowcy z Witkiem Dąbrowskim na czele ani be ani me a ona - księżniczka Burgundii. Z zazdrością słuchałem jak swobodnie przekłada na francuski nasze dukanie i system migowy. Tuż przed wyjazdem wziąłem parę lekcji francuskiego żeby nie być kompletnym matołem. Znałem z czytanek podstawowe zwroty. Franio Rosenberg podarował mi rozmówki polsko-francuskie ale one były z 1864 roku i takie zdania jak: "To jakichś dziwnych baśni opowiadacz" czy "lokaju podaj mi kalesony" mało się przydały. Parę formułek mówiłem z dobrym "ehr" po ojcu i sprawiałem wrażenie że znam francuski. Jedno zdanie było o inteligentnym psie. Agnieszka zaraz zaczęła mnie reklamować jako wybitnego lingwistę który zna francuski bo wie że bardzo inteligentny pies to un chien trés inteligent. Bawiła Francuzów moim kosztem. Jej uwag nie rozumiałem ale musiały być śmieszne bo patrzyli na mnie jak na małpę. Potem Agnieszka mnie przepraszała: - Mam nadzieję Jarka żeś się nie obraził. Ale to było bardzo śmieszne...

Nie wiedziałem co i po tym jak najadłem się wstydu postanowiłem nauczyć się francuskiego jak ona. Rosyjski i serbski nie wystarczał...

Nasz patron był z nas zadowolony i na koniec pobytu urządził nam obchód swych piwnic zapraszając na une petite degustation. Degustowaliśmy różne roczniki win. Podsuwał srebrną tackę mówiąc: - Tenez mon ami! - A jak wypiliśmy pytał: - Et comment? Ca va? - Ca va! - odpowiadaliśmy. - Bien sur! - wołał dumnie i wiódł dalej. Po tej degustacji zaszumiało mi fest w czubie i klepiąc serdecznie mego gospodarza krzyknąłem:

- Bravo mon patron! Gratulation! Voilá! C'est un chien trés inteligent!

Nie mogłem sprawić większej frajdy Agnieszce i Francuzom. Ten zwrot przylgnął już do mnie. (...)

Niebezpieczna dla zdrowia wiara w komunizm

W Paryżu miałem metę u Leny Granowskiej z "Małego Przeglądu" [założone w latach 20. przez Janusza Korczaka pismo dla dzieci i młodzieży, dodatek tygodniowy do gazety "Nasz Przegląd"; po roku 1930 naczelnym redaktorem "Małego Przeglądu" został Igor Newerly - red.] która mieszkała w dzielnicy łacińskiej na rue de Poliveau pod numerem 15. Lena jeszcze przed wojną wyjechała do Francji i wyszła za mąż za Francuza Gastona Lecalota. Była krewną pani Eggi Dębnickiej jako studentka mieszkała w willi na Zwycięzców i była przyjaciółką Kazika Dębnickiego. Zgodziła się przyjąć Andrzeja Jareckiego i dała nam kawalerski pokój. (...)

Lena i jej mąż Gaston należeli do Francuskiej Partii Komunistycznej. Nie utrzymywali kontaktów z powojenną emigracją polityczną. Popierali naszą rzeczywistość w kraju. Zaraz po wojnie Kazik Dębnicki był w Paryżu attaché wojskowym. Przez niego Lena poznała pracowników ambasady Ankę Jawicz i Piotra Rawicza. W 1948 roku obydwoje wybrali wolność i zostali we Francji mimo to dalej się z nimi przyjaźniła. Anka Jawicz jako Anne Dastre była właścicielką małej firmy filmów reklamowych a Piotr Rawicz współpracował z gazetą "Le Monde". Byli starsi od nas - mieli już po trzydzieści parę lat. Anka była efektowną blondyną a o Piotrze mówiono że ma dzikie powodzenie u pań. Wyglądał jak skrzywdzony chłopiec. Zwracały uwagę jego wielkie zdziwione oczy i grube zmysłowe wargi. Przedwcześnie się garbił i jak nasz Piotrowski był molem książkowym i wielkim erudytą. Znał z dziesięć języków w tym sanskryt jidysz hebrajski grekę i łacinę. Jego recenzje bardzo ceniono w "Mondzie". Piotr Rawicz cudem wyszedł z Oświęcimia. Gdy patrzyłem na jego delikatną cherlawą postać dziwiłem się że miał w sobie tyle sił by przeżyć. Tak jak mój ojciec miał wytatuowany numer obozowy na przedramieniu. W przeciwieństwie do taty jednak stał się cynikiem i w nic już nie wierzył. Chyba że w dobre książki. Śmiał się ze swej dawnej pracy w ambasadzie polskiej i korespondencji do "Trybuny Ludu".

- Za moje artykuły "Słońce stalinizmu wschodzi nad Zakładami Renault" dostawałem premie. Ale było to tak nudne że można się było wściec. W ogóle jeśli szanujący się inteligent wierzy w komunizm znaczy z głową u niego nie tak. Mentekaptus jak mówili u nas we Lwowie...

Obydwoje z Anką podobnie zaciągali i kochali Lwów. Byli przyjaciółmi Adolfa Rudnickiego i Piotr pisał o nim w "Le Monde" entuzjastyczne recenzje. Anka z kolei zachwycała się Jerzym Andrzejewskim i namawiała go by napisał dla niej scenariusz filmowy. W tym celu wysłała do niego zaproszenie. Rawiczowie gościli Artura Sandauera którego znali ze Lwowa a który podobnie jak oni interesował się twórczością Brunona Schulza.

Anka opowiadała wiele anegdot ze swej pracy w ambasadzie o ambasadorze Jerzym Putramencie i jego żonie Zofii Bystrzyckiej.

- Zosia Bystrzycka musiała być najelegantszą ambasadorową w Paryżu. Ciągle chodziłyśmy na zakupy i do fryzjera - zaśmiała się.

- Teraz jest znaną humorystką. Dużo pisze do Teatru Syrena - rzekł Andrzej.

- To że humorystka wierzę ale że pisze to się dziwię... (...)

Kawaleria kwiatem człowieczeństwa

Zwiedzaliśmy Paryż głównie na piechotę. Andrzej nie darował zabytków.

Jeździliśmy też metrem które w porównaniu z moskiewskim przypominało chlew. Było smrodliwe i brudne. Na powierzchni kloszardzi w łachmanach grzali się na jego kratach. Ale metro to miało stację Stalingrad. Na każdym kroku biła w oczy miłość Francuzów do Rosji i ZSRR. Nie tylko na moście cara Aleksandra II. Gazeta "L'Humanité" którą Simona reklamowała w naszym programie była tu prawdziwą potęgą a Louis Aragon w Paryżu jak Franek Rosenberg w Dijon był rzecznikiem komunistów. Na murach wisiały plakaty z czerwoną gwiazdą, sierpem i młotem. Hasła przeciw remilitaryzacji Niemiec pisano na murach wszędzie. Przy nazwisku generała Speidla zawsze z hitlerowską swastyką i napisem: "Faszyzm nie przejdzie!".

Wstępowaliśmy do kawiarni "Old Navy" gdzie spotykali się Polacy. Przychodził tu często architekt Jacek Chudzik niezwykłej urody młodzian który zahaczył się we Francji i zaczął pracować. Przyjeżdżał odkrytym kabrioletem. Do niego dobił ten architekt który w Dijon wybrał wolność. W kawiarni spotkaliśmy Jadzię Kukułczankę romanistkę z UW która była tu na stypendium. Próbowała coś tłumaczyć na francuski podpisując się Kuku-chanska. (...)

Odwiedziliśmy z Andrzejem Konstantego Jeleńskiego. Zaraz zaprosił nas do restauracji. Mówił nieskazitelną polszczyzną tak jakby nie wyjeżdżał z kraju. Tymczasem okazało się że zaledwie parę lat spędził Polsce. Brzmiało to wręcz nieprawdopodobnie. Jedynie tuż przed wojną jako chłopak chodził do Liceum Batorego w Warszawie. Wybuch wojny zastał go z matką w Rzymie. Mieszkali w ambasadzie polskiej. Jego matka owa piękna ruda Rena przyjaźniła się z naszym ambasadorem generałem Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim.

- Wieniawa to był niezwykle inteligentny błyskotliwy i czarujący pan. Z wielkim poczuciem humoru i honoru. Bardzo polski - stąd Komendant tak go lubił. Świetnie wykształcony. Studiował we Francji. Wcale niezły poeta. W sumie miał kawaleryjską fantazję ale traktował życie bardzo serio. Bardzo. W końcu na znak politycznego protestu popełnił samobójstwo. Nie byłby wcale gorszym prezydentem od Raczkiewicza. Mościcki wiedział co robi kiedy mu w 1939 roku przekazał władzę. Dorobiono Wieniawie gębę jak mówi Gombrowicz zrobiono z niego pijaka ale to wszystko mało ma wspólnego z prawdą. Moja nieszczęsna matka stawała na głowie by mnie przez niego wyreklamować i uchronić przed wojskiem ale nie dała rady biedaczka. Zwiałem jej i walczyłem w brygadzie pancernej u Maczka. Jako podporucznik dowodziłem czołgiem. Mogę teraz bohatersko wypiąć pierś i chodzić w berecie z husarskimi skrzydłami. Maszerować ze sztandarem na uroczystościach kombatantów. Widzicie to?! Co?! - śmiał się radośnie przechylając głowę. - Ta nasza bogoojczyźniana skłonność do tromtadracji i niezłomnego trwania na rubieżach zawsze mnie bawiła. Dlatego przystałem do "Kultury" która ma rozsądną wizję Polski. Jest otwarta na świat i nie zamyka się w pustych gestach! Stąd tak kocham spotykać się na kawie z Zygmuntem Hertzem bo on ma ten sam zdrowy pogląd na temat naszych kochanych rodaków na uchodźstwie. Jak mówi: "Niepodległościowiec. Patriota. Nie wisz czasem" to ja już pękam ze śmiechu kochani...

Jeleński sam czar i urok był o dziesięć lat starszy od nas i nadspodziewanie szybko przeszedł z nami na ty. Kiedy drugi raz się z nim spotkałem postanowiłem przeczytać mu swój najlepszy skecz - "Ułanów". Świetnie zareagował. Na końcu oświadczył w lekkim zamyśleniu:

- No proszę. Kawaleria kwiatem człowieczeństwa? Z Diogenesem. Bardzo zabawne. Z dużym esprit. Bardzo mi się ten tekst podoba mój drogi...

Pochwalony przez Kota urosłem we własnych oczach.

Występ przed wrogami ustroju

Stowarzyszenie Kombatantów Polskich zwróciło się do nas byśmy wystąpili u nich z naszym programem. Odbyliśmy w tej sprawie burzliwą naradę. Witek kategorycznie stwierdził że w żadnym wypadku nie możemy wystąpić. Jerzy Markuszewski i Andrzej Jarecki argumentowali że skoro zagraliśmy w Moskwie dla Rosjan to możemy w Paryżu dla Polaków.

- To nie to samo. Tu chodzi o wroga ustroju spod znaku generała Andersa. Grając u nich deklarujemy się ideowo. Tak to będzie odebrane i inaczej być nie może - cedził słowa. - Nie po to pisałem do STS-u bym teraz w Paryżu za miskę soczewicy i darmową zupkę klubową się im zaprzedawał.

Wielu kolegów z STS-u chodziło do Klubu na zupki o co Witek miał do nich żal.

Decyzja była trudna. Generał Anders od lat nie zsiadał z białego konia i był symbolem najczarniejszej reakcji. Uznany był podobnie jak cały rząd w Londynie za żałosnego bankruta wyrzuconego na śmietnik historii. Zasuszonego w swych poglądach jak przedwrześniowy liść w starym albumie ślepego na zmiany w kraju. Wiadomo było że nasz występ może być propagandowo wykorzystany. Nie chcieliśmy zaszkodzić odnowie w kraju. Po burzliwej dyskusji odwołaliśmy się do zespołu. Aktorzy z Leszkiem Biskupem na czele uznali że powinniśmy zagrać. Najwyżej zaznaczymy naszą ideową odrębność.

Mieliśmy wystąpić nazajutrz. Lena słysząc że idę do Kombatantów na rue Legrende zdziwiła się. Nigdy tam nie była. Ten dom przedstawiano jako jaskinię wszelkiego zła.

Przed samym występem wpadli do Kombatantów Witek z matematykiem Tolem Kosińskim i próbowali jeszcze interweniować. Witek nie wchodząc do środka stanął jak Rejtan w drzwiach a my dyskutowaliśmy z nim w wąskim korytarzu. Z rękami wczepionymi w futrynę apelował do naszego rozsądku. Wspierał go Tolo który z ogniem w oczach wykrzykiwał:

- To już nie macie gdzie grać?! Wy autorzy październikowej "Agitki" u chłopców-andersowców! Wiecie jak to przyjmie Warszawa?! Jako zdradę! Przekreślicie cały swój dorobek. Witek ma absolutną rację.

- Tolo mówi w imieniu naszych widzów. Tak to przyjmą. Specjalnie z nim przyszedłem żeby się za nich wypowiedział! - zawołał pobladły na twarzy Witek.

Andrzej z Jurkiem jeszcze z nim dyskutowali ale widziałem że to nic nie da. Na koniec Witek rzucił do Tola:

- Niech grają! Pobłogosław ich panie generale. Ale nie ze mną. Nie do takiej Kolchidy płynąłem. Cześć! - I zapinając kurtkę spojrzał na nas jak na renegatów. Następnie demonstracyjnie odwrócił się i z uniesionymi w gniewie ramionami zniknął w ciemnościach.

- Zerwał z nami na dobre - mruknąłem. - Trudno. Widać do tego dojrzało. Witka rozumiem tu w grę wchodzi również sprawa Agnieszki ale ten Tolo to mnie wściekł! Nie jego zasrany interes - rzekł Markusz.

Andrzej był przybity. Ja też. Podobnie Edek Pałłasz który z Witkiem się przyjaźnił. Jego rejtanowski gest sprawił że poczułem się jak zdrajca. Zatruło mi to humor przed wyjściem na scenę.

Podobnie jak w Moskwie program przyjęto świetnie. Nikt z nami nie dyskutował. Po występie zaproszono nas na lampkę wina. Byli z nami koledzy z Bim-Bomu - Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. Zjawił się Kazik Dębnicki który przyjechał do Paryża na Festiwal Filmowy. Dowiedział się od Leny że tu jesteśmy. Bawiliśmy się jak w kasynie oficerskim.

Deser palce lizać!

- Nareszcie mogę uterenowić "Majtki blaszane!" - krzyknął Markusz. - Teraz wiem gdzie śpiewam: "W Paryżu w Paryżu był wielki bal!".

W dolnej sali z przyćmionymi światłami był dansing. Przyszło dużo pięknych pań. Jedna rodaczka przyprowadziła dwie przyjaciółki Francuzki - damy jak z żurnalu mody. Rzuciłem się w tany. Nadarzała się okazja poznania petite amie według rady Henryka Giedroycia. Na razie walczyłem na piękne oczy bo z konwersacją było "bę". Ale panie wolały tańczyć. W przerwach Kazik tłumaczył. Potem ta Polka zaproponowała by pojechać do niej. Miała samochód francuskie damy też. Pojechaliśmy tam w pięciu: ja Andrzej Bobek Kobiela Zbyszek Cybulski i Kazio Dębnicki. Nasza rodaczka mieszkała w luksusowej rezydencji. Musiała być bardzo zamożna. Jej mąż gdzieś wyjechał. Otworzyła nam służąca w białym fartuszku i czepeczku. Odebrała od nas palta.

- Prawie jak u ciebie na Saskiej Kępie - szepnąłem do Kazia.

- Oui mon cher - rzekł. Kazio w czarnym smokingu wyglądał zabójczo.

W salonie był nakryty stół i paliły się nastrojowo świece. Wkrótce piękna Hiszpanka zaczęła nam usługiwać tak że i pani Egga by ją pochwaliła. Bankiet szykował się wielki. Gospodyni zmieniła suknię i tryskała dziewczęcym humorem. Miała drogą biżuterię na sobie. Starannie ułożone włosy kryły balzakowski wiek podkreślając blond urodę. Kombatantka walczyła w powstaniu lecz trudno ją było nazwać weteranką ruchu oporu. Była na chodzie. Wyposzczeni na paryskim bruku rzuciliśmy się na żarcie. Na stole zjawiły się najlepsze wina i wódki które służąca podawała nam z wdziękiem. Rąbaliśmy "migem". Chłopcy z Bim-Bomu na bocznicy kolejowej też zgłodnieli i nadrabiali teraz braki. Tylko Kazio jak prawdziwy salonowiec ze sztućcami zastygłymi w powietrzu bawił damy. Błyszczał urodą i elokwencją godnie nas reprezentując. Gdy wspomniał że jest przyjacielem Gérarda Philipe'a i jako redaktor naczelny tygodnika "Film" często gości największe sławy francuskie wyraźnie zrobił na damach wrażenie.

- Voila! I bluzeczka zamszowa. Europa się kłania proszę państwa! - wzniósł toast Bobek. - Po Moskwie kolej na Paryż messieurs dames! Tam były piękne Natasze ale tu lepsze nasze! - mrugnął do nas i wypił ze smakiem.

W salonie też szła muzyka taneczna i mogliśmy nadal tańczyć z naszymi damami. Zwłaszcza młodsza Francuzka wpadła mi w oko. Gospodyni miała wyraźną słabość do Zbyszka. Słyszała że jest znanym reżyserem Bim-Bomu. Hiszpanka nie żałowała nam trunków. Atmosfera była coraz cieplejsza. Rozeszliśmy się po salonie. Część zniknęła gdzieś i nagle rozległ się straszliwy ryk gospodyni:

- Won! Won! Nie wiedziałem co się stało. Stała wzburzona.

- To ja go zapraszam a on mi się dobiera do służącej?! Proszę wyjść! Wyjdź!

- Ale o co chodzi starenia?! - śmiał się Zbyszek który mocno miał w czubie.

- Jeszcze starenia! Bezczelny typ! Wynoś mi się! Już!

- Czego ona ode mnie chce? - Ty łajdaku! - Rzuciła się na niego z pazurami.

- Spokojnie madame! Całuję twoją dłoń! To jakieś potworne qui pro quo! Ja kompletnie nic nie rozumiem - łagodził sprawę Bobek.

- Wynoście mi się stąd wszyscy! Jak nie umiecie się zachować na salonach. Nie chcę was znać! Won powiedziałam! Won!

- No masz babo placek! Tak miło się gawędziło i tu taki finał! - Spojrzał na nas tragicznie Bobek. - Człowiek nie zna dnia i godziny...

Z naszej gospodyni wyszła przekupka - w najgorszych słowach bluzgała w dwóch językach.

- Vous comprenez mesdames?! C'est un cochemar! - Załamał ręce Bobek.

Ogłupiałe damy zachowały neutralność. Nie było wyjścia. Wstaliśmy godnie wzięliśmy płaszcze i wyszliśmy. W windzie Bobek potrząsnął Zbyszkiem.

- I coś ty narobił idioto?! Zawsze musisz narozrabiać.

- A co ta klępa sobie myślała?! Panna służąca była lepsza. Jak z filmu Bunuela do składu porcelany. Przez ciebie deseru nie zjadłem!

- A ja zjadłem! Był pyszny! - Zbyszek aż kucnął ze śmiechu. - Palce lizać starenia! Czego tam nie było. Torty lody marcepany...

- Krasnopióóóry! - krzyknęliśmy z Jareckim głosem dziada spod cerkwi w Wojnowie bo też mieliśmy już w czubie. Lubiłem Zbyszka za to że wybaczył mi moje podchody do Elki i nie miał do mnie urazy. I tym razem musiałem obejść się smakiem. Wiedział kiedy wejść. - To cudowne. To "woon"! Nie wie babsko kogo wyprosiło z salonów - wołałem wspierając się na Andrzeju.

Z konieczności wzięliśmy taksówkę. Kiedy rzuciłem - z obcym akcentem - adres szofer spytał:

- Wy Ruskij?

- Niet. Poliak.

- Poliak! - ucieszył się. - Ja znał mnogo Poliakow. W Żytomirie...

- W Żytomirie moja tiotia - rzuciłem. Andrzej myślał że bredzę bo nie wiedział że Helenka siostra ojca istotnie do 1943 roku mieszkała w Żytomierzu. Szofer ucieszył się. Był z armii Denikina i przyjechał tu w latach dwudziestych. Na konto cioci w Żytomierzu dał nam zniżkę za kurs. Rosyjski zaprocentował...

Fragment nowej książki Jarosława Abramowa-Newerlego "Lwy STS-u", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Rosner & Wspólnicy. Promocja "Lwów..." odbędzie się 11 marca w Muzeum Literatury w Warszawie.

***

Studencki Teatr Satyryków powstał w 1954 roku w Warszawie. Pierwszym programem - wystawionym w Domu Kultury Energetyk - byli "Prostaczkowie", składanka wyreżyserowana przez jednego z twórców teatru Jerzego Markuszewskiego. Pisali do STS: Andrzej Jarecki, Jarosław Abramow-Newerly, Witold Dąbrowski, Agnieszka Osiecka, Ziemowit Fedecki, do których dołączyli Stanisław Tym i Jan Tadeusz Stanisławski. Piosenki komponowali głównie Marek Lusztig i Edward Pałłasz. A przeboje były wielkie, takie jak "Okularnicy" czy "Kochankowie z ulicy Kamiennej".

Teatr STS dał 55 premier i 3200 przedstawień. Grała na tej scenie Elżbieta Czyżewska i Anna Prucnal, Kazimiera Utrata i Zofia Merle, Krystyna Chimanienko i Krystyna Sienkiewicz, Jan Matyjaszkiewicz i Krzysztof Kowalewski. A w skeczu Abramowa o wędkarzach można było ujrzeć obok siebie późniejszych świetnych pisarzy: Janusza Głowackiego i Tomasza Łubieńskiego.

STS wyspecjalizował się w "operetkach obywatelskich" i "rewiach satyrycznych", złożonych z piosenek, skeczy, monologów i blackoutów. W 1969 roku teatr działający dotąd na "wariackich" papierach przekształcony został w scenę zawodową pod nazwą Teatr Satyryków STS i upaństwowiony. Trzy lata później STS połączony został z Rozmaitościami, których dyrekcję objął Andrzej Jarecki, a ostatni spektakl teatru - "Solo na perkusji" Stanisława Tyma - wystawiony został w sali przy al. Świerczewskiego (dziś Solidarności), którą obecnie zajmuje Warszawska Opera Kameralna, 14 marca 1975 roku.

W repertuarze STS z czasem zaczęły dominować współczesne komedie satyryczne, autorstwa twórców teatru, a także m.in. Wojciecha Młynarskiego, Edwarda Redlińskiego, Janusza Krasińskiego. K.M.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji