Artykuły

Zasadniczo nie mam żadnych przekonań. Rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem

- Polski teatr jest trzystuosobowym gettem, a polskie kino jest takie okropne, załgane. Tu za przemianą bohatera staje zazwyczaj jakaś sprawa, silny kontekst społeczny, a prawie nigdy sama relacja między mężczyzną a kobietą. Rzadko się zdarza historia o tym, że ludzie dojrzewają przy sobie, zdradzają się, rozstają i schodzą z powrotem, bo to się reżyserom wydaje zbyt błahe, jakby potrzebny był do tego jeszcze jakiś papież albo inna solidarność. Dlatego wcale nie wiem, czy ktokolwiek zrobi moje "Piosenki o wierze i poświęceniu" - Justynie Jaworskiej mówi Przemysław Wojcieszek.

Justyna Jaworska: Rozmawiamy dwa dni po radomskiej prapremierze "Królowych Brytanii". Jak poszło?

Przemysław Wojcieszek: Widziałem dwa przebiegi premierowe, oba ze specyficzną widownią. Na pierwszym przedstawieniu było seminarium duchowne, ale oni akurat reagowali fajnie, rozumieli, że można szukać Boga, słuchając Lady Gagi. Natomiast wczoraj przyszedł Urząd Miasta Radomia i dla tych widzów było to zbyt twarde uderzenie, bo od razu po spektaklu uciekli. Niestety, w Polsce ironia wciąż nie jest rozpoznawalnym narzędziem dramaturgicznym. Mimo to, kiedy pracuję w takich miastach jak Radom czy Legnica, staram się robić teatr serio, bo to średnie miejsca dla rozrywki. Dobrym miejscem dla rozrywki jest Warszawa, gdzie to się od razu przelicza na pieniądze. Poza tym publiczność legnicka jest do mojego teatru lepiej przygotowana, wytrenowana latami przez Jacka Głomba, a w Radomiu właściwie nie wystawia się tekstów współczesnych. Dlatego liczyłem się z szokiem, a sam spektakl wyszedł na szczęście tak, jak miał wyjść. Jest połamany, eklektyczny i bardzo, bardzo szybki.

W "Królowych Brytanii" i drukowanych przez nas "Piosenkach o wierze i poświęceniu" powracają wspólne motywy: obsesyjne problemy z religią, śmierć dziecka. Ryzykowne...

Obyło się bez dziecka na scenie. Podczas prób w Radomiu jeden z aktorów nagrał rozmowy i piosenki z własnymi dziećmi, używając imion z tekstu. To było bardzo mocne, łapiące za bebechy, ale włożone do spektaklu, okazało się zbędne.

Zbyt sentymentalne?

Ja akurat lubię sentymentalne rzeczy, o ile dobrze działają. Nie mam problemów z tym, że daję widzom wszystko, także to. Umiejętnie dawkowane sentymentalizm i plebejski humor są jak konserwant, bardzo przedłużają eksploatację spektaklu. Ludzie kochają to i chcą na to chodzić. Po prostu do opowiedzenia tamtej historii dzieci nie były potrzebne. W Piosenkach... śmierć dziecka dokładnie w połowie akcji też jest jedynie węzłem dramaturgicznym, punktem orientacyjnym dla opowieści o czym innym, czyli o związku między religią a seksualnością. Związku bardzo silnym. Który, pomijając moje realizacje czysto komercyjne, jest w tej chwili jedynym zajmującym mnie tak naprawdę tematem. Nie chodziło mi o budującą przypowieść jak z kina moralnego niepokoju o dwójce doktorantów z synkiem, który ciągle choruje i w końcu umiera. W teatrze interesuje mnie stojący przede mną człowiek, a nie ideologia. Zasadniczo nie mam żadnych przekonań, w nic nie wierzę, szukam w życiu głównie przyjemności. Zastanawia mnie tylko, jak inni radzą sobie ze swoim życiem i czy to się odpowiednio metaforyzuje i przekłada na moje własne doświadczenie. Z tych samych powodów interesowała mnie postać księdza...

Po raz kolejny zresztą.

Tak, ciągle obrabiam tych księży, ale najchętniej obrabiałbym pastorów. Teologia protestancka jest moją obsesją, bardzo mnie wciąga, a z katolicyzmem mam problem. Może dlatego, że jest mój własny. Mam problem z tym, że katolicy nie czytają Pisma Świętego, żaden znany mi katolik nie czytał nigdy Pisma Świętego, ponieważ całą robotę teologiczną wykonuje za nich ksiądz. To dramat.

Ksiądz Mariusz z pańskiej sztuki nie umie wykroczyć poza komunały.

- A co może powiedzieć, jeśli nie zna życia? Nie uczestniczy w nim, nie zmaga się z nim w związku z bliskimi mu ludźmi. Jest zupełnie nieprzygotowany na sytuację, gdy bohaterka mówi "sprawdzam". Może z nią zatańczyć, przytulić się, powiedzieć coś okrągłego, ale kiedy powinien zachować się jak facet - jak przyjaciel, jak mąż, jak kochanek albo po prostu taki szczery skurwysyn, który mówi, co myśli, to zaczyna się problem. Nie chodzi nawet o to, że mu nie wolno, ale nie wie jak. Bo niby gdzie miał się nauczyć rozmów z kobietami? W kółku oazowym?

A więc to wina instytucji, która go do życia nie przygotowała?

Nie można tego uogólniać na cały kler, ale rzeczywiście myślę, że trudno jest osiągnąć dojrzałość pod kloszem tej instytucji. Zależało mi na zarysowaniu samotności i zazdrości chłopaka, który stoi przed szybą cukierni i wie, że nie dostanie ciastka. Że prawdziwe ludzkie relacje są poza nim. Dlatego zatrzymuje się na wspomnieniach ze studiów, siedzi wieczorami przed laptopem i czyta na tej nieszczęsnej Naszej-Klasie o cudzych losach, a wobec ludzi chowa się za rytuałem. Jest w tej wymuszonej samotności coś chorego. Rodzaj permanentnego gwałtu.

To pogadajmy o rytuałach. Drugi pański bohater regularnie płaci prostytutce za to, żeby mu zadawała ból bez zostawiania śladów. Czy polska mentalność nie ma aby rysu lekko masochistycznego? Lubimy pieśni o ofierze i poświęceniu, ma nas rytualnie boleć, ale nie chcemy szram.

Uważam, że traumy narodowe są niezbędne, każdy naród ma swoje. Wzmacniają państwo, jednoczą naród, motywują społeczeństwo do jeszcze wydajniejszego wysiłku. Ich symbolika musi być jednak świecka. Inaczej niszczą państwo i deprawują naród. Tak zwana katastrofa smoleńska jest przykładem klęski świeckiego państwa. W wymiarze symbolicznym została całkowicie zawłaszczona przez Kościół katolicki. Nastąpiło zamazanie granicy między państwem a Kościołem. Państwo przegrało, wycofało się. Kościół jest dziś głęboko znienawidzony przez młodą inteligencję. Nie pamiętam takiej nienawiści od lat. Nie podzielam jej, ale ją rozumiem. Nie jestem antyklerykałem. Wolałbym dyskutować o teologii, a nie o Kościele, ale teologią nikt się w Polsce nie interesuje. Bardzo mnie kręci rozmowa o tym, czym jest religia w świecie, który jej nie potrzebuje, bo sprowadza ją do polisy na życie wieczne, ceremonii i zabobonu. Pozostając cały czas ateistą, próbuję myśleć o sobie w szerszym kontekście, jako o kimś, kto się na chwilę pojawił, żyje wśród podobnych sobie i za chwilę umrze. Czy ponoszę konsekwencje wszystkich swoich działań? Czy zło, które wyrządzam, wróci do mnie? Czy mogę się spodziewać satysfakcji z tego, że jestem dobry dla ludzi, których w gruncie rzeczy nie cierpię? Jak ich pokochać? Czy dobrze przeżyję swoje życie, rezygnując z miłości? Na te i inne pytania chrześcijaństwo może dać fajne, zaskakujące odpowiedzi, akceptowalne dla ateisty. Niestety, kiedy próbuje ono zastępować państwo, przestaje mnie to interesować. Idę do księgarni i kupuję książkę Osho. (śmiech)

A co z katolickim kompleksem madonny i ladacznicy? Bohater pańskiej sztuki kursuje między pobożną żoną i dziwką.

Nie chciałem, by to było aż tak proste, nienawidzę takich podziałów. Żona z mojej sztuki to przecież żadna święta, tylko myśląca, pracująca dziewczyna, która szuka w religii sposobu na osiągnięcie życiowej harmonii. Nie dostała w życiu po głowie, jest po prostu trochę rozchwiana, niepewna siebie, więc wiara jest dla niej takim sympatycznym sposobem na uzyskanie równowagi. Z kolei prostytutka to świetna, cwana dziewczyna, pewna siebie i absolutnie przekonana, że posiada klucz do uniwersalnej pozareligijnej duchowości. Dochodzi do niej poprzez ciało, jak to robiły choćby mistyczki. Lubię je obie. Cóż, ciągle się uczę, bo kilkanaście lat temu bohaterki moich pierwszych filmów były inne, mniej skomplikowane i słabsze.

Często zakleszczone na prowincji.

To akurat miało sens dramaturgiczny: przyjeżdżały do dużego miasta i się odkleszczały. Rzecz w tym, że ujmowałem je bardziej pretekstowo, bo taki jest ogólny trend w tej kulturze. Mogę się bronić, że czasem jednowymiarowość postaci kobiecych dyktuje konwencja, jak w filmie gangsterskim czy noir. Dziś tworzę silniejsze bohaterki, bo wszystkie kobiety, z którymi mam teraz w życiu do czynienia, twardo chodzą po ziemi. Liczę na to, że wyjdę na prostą, jeśli chodzi o postaci kobiece, bo teraz piszę głównie dla dziewczyn, (śmiech) A kompleks madonny i ladacznicy pokutuje raczej w tabu rodzinnym, które widać wyraźnie w polskim kinie - nikt u nas na przykład nie nakręci filmu o tym, że polscy mężowie i ojcowie korzystają masowo z burdeli. Co więcej, stało się to standardem seksualnej inicjacji chłopców. Czy może być coś bardziej traumatycznego? Podwójna moralność jest powszechna, ale nie ma tematu, nikt o tym otwarcie nie powie.

Kto miałby wstać i powiedzieć?

W Stanach, kraju pod względem moralności dość uporządkowanym czy nawet pruderyjnym, istnieje wentyl w postaci występów komików stand up comedy. Większość z nich gada głównie o seksie, dragach i religii, i to w sposób, który u nas wzbudziłby przerażenie, wszyscy pospadaliby z krzeseł. A jednak tamtejszego społeczeństwa nie spotyka zagłada. Tematy kabaretów w Polsce? Polityka, żarty z celebrytów, kawały o teściowej. Nie śmiejemy się z własnych fobii i kompleksów, tylko obrabiamy innych, zwłaszcza lepszych od nas. To taki plebejski humor chłopa niewolnika, który szydzi ze swego pana, natomiast na własny temat milczy, bo czuje się śmieciem, zerem. Brakuje nam mieszczańskiej kultury introspekcji, wywlekania własnych mroków na zewnątrz.

Faktycznie, ciągle nie mamy własnego Woody'ego Allena.

Właśnie. Dlatego polski teatr jest trzystuosobowym gettem, a polskie kino jest takie okropne, takie załgane, takie absolutnie nieeksportowalne poza granice Polski. Tu za przemianą bohatera staje zazwyczaj jakaś sprawa, silny kontekst społeczny, a prawie nigdy sama relacja między mężczyzną a kobietą. Rzadko się zdarza historia o tym, że ludzie dojrzewają przy sobie, zdradzają się, rozstają i schodzą z powrotem, bo to się reżyserom wydaje zbyt błahe, jakby potrzebny był do tego jeszcze jakiś papież albo inna solidarność. Dlatego wcale nie wiem, czy ktokolwiek zrobi moje "Piosenki o wierze i poświęceniu". Skończy się tak, że wystawię je na ulicy, na dwójkę aktorów i kapelusz.

***

Przemysław Wojcieszek, ur. 1974, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, dramatopisarz. Studiował dziennikarstwo i polonistykę we Wrocławiu i w Krakowie. Jego debiutancki film Zabij ich wszystkich zdobył w 1999 roku Grand Prix na Festiwalu Amatorskich Filmów Fabularnych w Zielonej Górze, a jako sztuka trafił do antologii "Pokolenie porno". Po nakręceniu Głośniej od bomb (2001) założył własną firmę dystrybucyjną Traffic Films. W 2002 roku z jego inicjatywy zorganizowano we Wrocławiu Slamdance Poland, polską edycję amerykańskiego festiwalu kina niezależnego. W 2004 zrobił film "W dól kolorowym wzgórzem" (Złote Lwy na XXIX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni), rok później "Doskonale popołudnie", nagrodzone m.in. Paszportem "Polityki", ostatnio "Made in Poland". W roku 2005 otrzymał Laur Konrada, główną nagrodę Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach, za reżyserię debiutanckiej sztuki "Made in Poland" (Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy). Inne jego realizacje własnych sztuk to "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" (TR Warszawa, 2006; druk., "Dialog" 10/2005), "Osobisty Jezus" (Legnica, 2006), "Ja jestem zmartwychwstaniem" (Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, 2007), "Zaśnij teraz w ogniu" (Teatr Polski we Wrocławiu, 2007), "Miłość ci wszystko wybaczy" (Teatr Polonia w Warszawie, 2008), "Królowe Brytanii" (Teatr Powszechny w Radomiu, 2010). Reżyserował też "Darkroom" według powieści Rujany Jeger (Teatr Polonia, 2006) i "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej (TR Warszawa, 2006).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji