Artykuły

Śmierć komiwojażerów

Nowe dramaty z Europy nie dają odpowiedzi na pytanie, kto odpowiada za kryzys: politycy, którzy puścili rynek na żywioł, bankowcy ryzykujący cudzymi pieniędzmi czy może ludzka natura, w którą wpisana jest żądza posiadania. Pokazują tylko konsekwencje życia na kredyt, także życia emocjonalnego. To wystarczy, aby poruszyć sumieniami - po biennale dramaturgii "Nowe sztuki z Europy" w Wiesbaden pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Europa leczy rany po kryzysie. Chociaż wykresy na ekonomicznych stronach gazet zmieniły kierunek i pną się powoli w górę, to jednak jego konsekwencje wciąż dają się odczuć w codziennym życiu. Handlowe ulice w Wiesbaden, stolicy Hesji, są pełne ludzi, ale już w bocznych ulicach straszą zaklejone gazetami witryny zlikwidowanych butików - widok dotychczas niewyobrażalny w tym bogatym kurorcie. Zamknięto także jedno z dużych centrów handlowych w śródmieściu. O ironio, teatr miejski wynajął jego część na próby do "Makbeta" - kultura ratuje chorą gospodarkę. Teatr nie pozostał obojętny na to, co dzieje się na rynku. W pierwszej kolejności reżyserzy sięgnęli po literaturę z okresu poprzedniego wielkiego kryzysu. Jednym z wydarzeń tegorocznych Berlińskich Spotkań Teatralnych był świetny, epicki spektakl Luka Percevala z Monachium według powieści Hansa Fallady "I cóż dalej, szary człowieku" z 1932 roku, o berlińskim handlowcu, który z dnia na dzień traci pracę i próbuje wraz z rodziną utrzymać się na powierzchni. Z tego samego roku pochodzi sztuka Ödöna von Horvátha "Kazimierz i Karolina", którą pokazywał Schauspiel Köln - jarmarczna ballada o bezrobotnym szoferze, którego porzuca ukochana. Flamandzki reżyser Johan Simons przeniósł akcję we współczesne realia i rozegrał na zapleczu wesołego miasteczka, pod górską kolejką symbolizującą dzisiejszy turbokapitalizm.

Teraz przyszedł czas na nowy dramat. Na biennale w Wiesbaden można było obejrzeć w tym roku całą serię spektakli analizujących społeczne i emocjonalne skutki tego, co ekonomiści nazywają eufemistycznie spowolnieniem gospodarczym. Pierwszy z nich - "Freefall" ("Spadanie") Michaela Westa z Teatru Cornexchange z Dublina opowiada o pięćdziesięcioparoletnim mężczyźnie, który po udarze mózgu zapada w śpiączkę i w przebłyskach świadomości przeżywa raz jeszcze swoje życie. Dopiero z tej perspektywy widzi błędy, które popełnił, a których nie może już naprawić: przegrane małżeństwo i brak kontaktu z synem.

Udar jest metaforą kryzysu, który poranił irlandzkie społeczeństwo i odsłonił słabość państwa. Spektakl powstawał na bazie improwizacji od 2008 roku, członkowie zespołu wnosili do niego własne doświadczenia i historie. Dla tej niemal dokumentalnej historii reżyserka Anie Ryan znalazła znakomity teatralny język. Jego istotą jest ujawnienie umowności teatru: scenografia ogranicza się do kilku podstawowych sprzętów, reflektory stoją wprost na scenie, aktorzy przez mikrofony naśladują skrzypiące drzwi, brzęk naczyń na stole i odgłos automatycznej sekretarki. Ten prosty zabieg nabiera egzystencjalnego wymiaru w scenie śmierci głównego bohatera: nagle aktorzy zaczynają demontować reflektory i wynosić dekoracje, bohater zatrzymuje jednego z nich: "To już?" - pyta. "Tak, to już" - odpowiada aktor. "To wszystko?" - "Tak, to już wszystko". Jak w wierszu Tadeusza Różewicza dedykowanym Konstantemu Puzynie: "A więc to tylko tyle / tylko tyle / więc to jest całe życie / tak całe życie".

Druga ze sztuk - "Człowiek, który zjadł świat" z Heidelbergu to również historia upadku, tym razem jednak bohater ma 35 lat. Autor Nis-Momme Stockmann jest od niego niewiele młodszy, ma 29 lat i opinię jednego z najciekawszych młodych dramaturgów niemieckich. Jego debiutancki dramat to okrutna wiwisekcja pokolenia konsumentów wychowanego na fali gospodarczej hossy, które w chwili kryzysu nie umie sprostać nowej sytuacji i obwinia o klęskę wszystkich oprócz siebie. Bohater, zwany Synem (Daniel Stock), traci pracę, a razem z nią po kolei wszystko: kontakt z dziećmi, brata, który umiera na astmę, i najlepszego przyjaciela, który wiąże się z jego byłą żoną. Sam nie umie zająć się chorym na demencję Ojcem (Ronald Funke), który paraduje nago po mieszkaniu i załatwia się w jego garderobie z biznesowymi marynarkami. Zamiast otoczyć go opieką, wypomina mu koszty utrzymania.

Motywem przewodnim spektaklu z Theater Heidelberg w reż. Dominique'a Schnizera są rozmowy telefoniczne Syna z Ojcem, bratem, byłą żoną i przyjacielem, przerywane awariami i odkładaniem słuchawki, coraz krótsze i bardziej rozpaczliwe. Są znakiem przerwanych więzi bohatera ze światem i jego rosnącej samotności. Jedyną rzeczą, która go łączy jeszcze z bliskimi, są pieniądze, Syn stara się o kredyt na własny biznes i potrzebuje żyrantów. Ale i ta nitka zostaje w pewnym momencie zerwana.

W obu dramatach: irlandzkim i niemieckim, słychać echa innej sztuki - "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera, który pierwszy z taką siłą pokazał upadek człowieka poddanego bezwzględnej presji rynku. Różnica polega na tym, że u amerykańskiego klasyka jest jeszcze o co walczyć: komiwojażer poświęca własne życie, aby ratować synów. Pozoruje śmierć w wypadku samochodowym, aby mogli dostać pieniądze z polisy ubezpieczeniowej. U Stockmanna syn prowadzi ojca nad jezioro, aby razem popełnić samobójstwo. Z ich śmierci nie skorzysta nikt.

Najbardziej okrutny, a zarazem ironiczny obraz społeczeństwa doby kryzysu przyniósł spektakl "Dobrzy ludzie z Islandii" kolektywu Mindgroup z Reykjaviku. Jego bohaterowie w ubraniach z second-handów bardziej przypominają klientów noclegowni niż obywateli najszybciej rozwijającej się w ostatniej dekadzie gospodarki w Europie. Zamknięci w klatce z metalowej siatki oglądają program telewizyjny nadawany z paru starych telewizorów. Na ekranach - typowa sieczka, przemówienia islandzkich polityków na zmianę z programami typu "Śmiechu warte" i teledyskami islandzkich gwiazd pop. Z góry co jakiś czas niewidzialna ręka zrzuca stosy rachunków, które bohaterowie usiłują zbierać do toreb i kieszeni. Dosłownie toną w papierach.

Islandzki spektakl to portret rozbitego społeczeństwa, zdradzonego przez polityków i instytucje. Straszny i śmieszny zarazem. Publiczność pęka ze śmiechu, kiedy bohaterowie, grzebiąc w niezapłaconych rachunkach, wspominają z nostalgią dawne życie: wycieczki do Hiszpanii, wypady do restauracji, zakupy w IKEA. Śmiejemy się, kiedy wymieniają się receptami na życie w kryzysie: nie chodzić do fryzjera, omijać restauracje, gotować gotowe dania z zamrażarki, rozcinać tubki z pastą do zębów, aby wycisnąć niezużyte resztki. Ale im nie jest do śmiechu. Z napięciem wysłuchują litanii cen z supermarketu, którą odczytuje komputerowy głos. Gadaniem o telewizyjnych programach i filmach próbują pokryć swój strach. Dopiero w finale pojawia się cień nadziei: kobieta, która przed kryzysem zajmowała się projektowaniem ekskluzywnych torebek z rybiej skóry, wyznaje, że od kiedy straciła dom i dwie terenówki, czuje się lepiej. Poznała prawdziwą wartość rzeczy i nareszcie ma kontrolę nad tym, co posiada.

Nowe dramaty z Europy nie dają odpowiedzi na pytanie, kto odpowiada za kryzys: politycy, którzy puścili rynek na żywioł, bankowcy ryzykujący cudzymi pieniędzmi czy może ludzka natura, w którą wpisana jest żądza posiadania. Pokazują tylko konsekwencje życia na kredyt, także życia emocjonalnego. To wystarczy, aby poruszyć sumieniami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji