Artykuły

Ksantypa odmłodzona i zrehabilitowana

Ksantypa, żona Sokratesa, nie miała u potomności "dobrej prasy". Wiadomo, co symbolizowało od wieków jej imię. Przykrą tę opinię prawdopodobnie wyrobił jej najstarszy syn, Lamprokles, który w Ksenofontowych "Wspomnieniach o Sokratesie" skarży się ojcu że nie może znieść jej zrzędności i kąśliwego języka. Sokrates, może szczerze a może ze względów pedagogicznych, wskazuje synowi wielkie zalety Ksantypy jako matki. Ale prawdę mówiąc, nic nie świadczy, by miał do tej kobiety wiele uczucia i głębszego przywiązania. W przejmującej scenie, opisanej przez Platona w "Fedonie", kiedy - 70-letni starzec - przygotowywał się w celi więziennej do wypicia kielicha cykuty i pogodnie rozmawiał z przyjaciółmi o śmierci i życiu pozagrobowym, krótko pożegnał się z żoną, która przyszła z dziećmi go odwiedzić, po czym odesłał ją do domu, by lamenty niewieście nie psuły mu nastroju chwili.

Jakakolwiek była Ksantypa, Sokrates na pewno nie uosabiał ideału męża. Ten genialny syn kamieniarza i akuszerki, nie był stworzony na głowę rodziny. Dom go niewiele obchodził. Całe dnie spędzał na ulicach Aten, na placach sportowych i w cieniu krużganków, tocząc dyskusje filozoficzne z uczniami, przyjaciółmi i przygodnie spotkanymi znajomymi. Te rozmowy były zarazem nauczaniem, za które nie pobierał wynagrodzenia, bo pieniędzmi gardził. Boso, ze zmierzwioną resztą włosów na ogromnej czaszce, w połatanym płaszczu, postać na wpół groteskowa w swej nieprawdopodobnej brzydocie fizycznej, żył w innym świecie, niż jego otoczenie, a rozkosze intelektualne, jakich poszukiwał, kazały mu niewątpliwie zapominać o słodyczach życia rodzinnego. Rzadko zdobyła się natura na taki kontrast między szpetotą ciała a wspaniałością ducha.

Czyż taki człowiek mógł dać szczęście prostej kobiecie ateńskiej? Do tego, mając garść namiętnych wy znawców i wielbicieli, zraził sobie wielu wpływowych Ateńczyków. Sam skromny, z nieubłaganą logiką, zaprawioną ironią, demaskował w dyskusjach z zarozumiałymi wielkościami stołecznymi ich ignorancję, przekłuwał ich nadetość. Swoją dialektyczną metodą, którą porównywał do i zawodu swej matki, wydobywał z rozmówców prawdę, przy pomocy : zręcznie stawianych pytań zapędzał ich w kozi róg i doprowadzał ich tezy do absurdu. Ośmieszeni dygnitarze odchodzili wściekli. Wiadomo, czym się to skończyło. Oskarżeniem i wyrokiem śmierci na Sokratesa za i rzekome psucie młodzieży i niewiarę i w bogów.

Taki był mąż Ksantypy. Trudno na podstawie arcyskąpych o niej wzmianek u autorów greckich wyrobić sobie zdanie o jej charakterze i usposobieniu. Ale oto w r. 1955 został ujawniony dokument, rzucający światło, i to światło dodatnie, na Ksantypę. Mianowicie E. G. Turner, profesor papkologii na uniwersytecie w Londynie, ogłosił teksty dalszej części papirusów greckich z epoki aleksandryjskiej, odkopanych przez Grenfelda i Hunta w latach 1902-1903 w El-Hilbeh w Egipcie. Jeden z tych tekstów, pochodzący z pierwszej polowy III w. przed Chrystusem, mówi o zdarzeniu z życia Sokratesa. Pewnego dnia przyszli do niego goście. Zafrasowana Ksantypa, pragnąc aby przyjęcie w tym arcyubogim domu wypadło możliwie okazale, zakrzątnęła się koło przygotowań do posiłku. Ale Sokrates polecił jej, by przyjęcie było skromne: "bo jeżeli - rzekł - goście są ludźmi kulturalnymi i dobrze wychowanymi, zadowolą się tym na co mnie stać; w przeciwnym razie nie interesują mnie i nic mi na nich nie zależy".

Jakkolwiek podobną rzecz opowiedział również Diogenes Laertios, pisarz grecki z III w. po Chr., owo świadectwo papirusowe z epoki tak bliskiej czasów Sokratesa, bo napisane w sto lat po jego śmierci, ma szczególną wymowę. Ksantypa nie irytuje się tam że nie ma środków na urządzenie biesiady, lecz stara się jak najlepiej spełnić swój gospodarski obowiązek żony, by nie przynieść mężowi wstydu. A Sokrates, jak zawsze, lekceważy dostatek i zbytek.

Pozostaje jednak faktem że Ksantypa stała się dla potomności przysłowiową ksantypa przez małe "k". I oto znalazł się polski pisarz, który stanął w obronie Ksantypy. Tę właśnie "Obronę Ksantypy" Ludwika Hieronima Morstina, graną przed wojną w Warszawie (z kapitalnymi kreacjami Marii Modzelewskiej i Jacka Woszczerowicza), ujrzała świeżo polska publiczność w Teatrze ZASP w "Ognisku Polskim" w Londynie w reżyserii Leopolda Kielanowskiego.

Morstin, autor "Antei" i "W kraju Latynów", jest świetnym znawcą świata antycznego. W "Obronie Ksantypy" dał piękną wizję Aten drugiej połowy V Wieku przed Chr., kiedy ich kultura osiągnęła zenit, wyczarował klimat kulturalny, otaczający postać Sokratesa.

Autor prowadzi nas nie tylko w sam środek życia ateńskiego z jego znamiennymi typami ludzkimi, problematyką i obyczajowością, ale także wplata najważniejsze elementy filozofii Sokratesa, znane nam z pism jego uczniów, Platona i Ksenofonta. Czy to chodzi o słynne "dajmonion", głos wewnętrzny, doradzający mędrcowi w trudnych sytuacjach, jak ma postępować, czy o owo słynne "jedno wiem że nic nie wiem", czy o idee etyczne i zasadę posłuszeństwa prawom państwowym - wszystko to odnajdujemy w utworze Morstina. Nade wszystko zaś oddał on kapitalnie charakterystyczny styl i tok dialektyki Sokratesa w jego rozmowach z postaciami sztuki. Dialektyka ta występuje również w krzywym zwierciadle wywodów jego chytrego niewolnika, Tyreusza. A ostatni akt dramatu, dziejący się w domu Agatona po zakończeniu unieśmiertelnionej przez Platona uczty, urzeka pięknym wyzyskaniem motywów "Sympozjom!".

A Ksantypa? Przedstawia ją Morstin jako dzielną kobietę, rubaszną, ale do gruntu uczciwą i szlachetną. Ubóstwo Sokratesa i jego pogarda dla praktycznych spraw życia codziennego zmuszają Ksantypę do beznadziejnego borykania się z trudnościami tego życia. W młynie przyziemnych trosk zapomina że jest kobietą, nie pozbawioną wdzięku a nawet urody. Dopiero Charmidesowi (postaci zresztą historycznej) każe Morstin obudzić w Ksantypie romantyczne tęsknoty, które pozostają jednak tylko tęsknotami, bo... przecież nie ma czasu na przechadzkę z Charmidesem, skoro trzeba pomyśleć o zaniesieniu płaszcza Sokratesowi, który gdzieś za miastem prowadzi dysputę i na pewno zziąbł...

Taka jest Ksantypa Morstina, postawiona przezeń na piedestale. "Ubrązowienie" jej idzie tak daleko że autor w pewnej chwili robi z niej niemal emancypantkę: za wszystkie Atenki, wszystkie Hellenki - powiada ona - będę walczyć o godność kobiety i o jej prawo do życia.

Morstin nazwał swą sztukę komedią. A komedia - jak wiadomo - jest, na równi z tragedią, odmianą dramatu. Jeżeli zaś "Obrona Ksantypy" jest dramatem, to dzięki wprowadzeniu' motywu zmagania się przyziemności Ksantypy z wielkością Sokratesa. W ostatniej scenie wielkość ta odnosi zwycięstwo i olśniona bohaterka podporządkowuje swe nieważne kłopoty domowe wspaniałemu posłannictwu męża.

Przezwycięża w sobie "ksantypę".

*

Nieraz, patrząc na wznowienia na scenie sztuk, należących do trwałego dorobku polskiej literatury i teatru, a których autorzy już nie żyją, zastanawiam się, jak zareagowaliby oni na koncepcje reżyserskie tych przedstawień. Zwłaszcza w wypadkach, gdy reżyser ma ambicję odstępowania od tradycyjnej inscenizacji i chce ukazać sztukę w odmiennej, nowoczesnej szacie, wychodząc ze słusznego w zasadzie założenia że bezduszne trzymanie się utartych wzorów mumifikuje utwór i pozbawia go żywotności. Całe zagadnienie sprowadza się do tego, czy nowoczesność (czy może "nowoczesność") inscenizacji nie godzi w zamysł artystyczny autora i nie wypacza zasadniczej idei utworu.

Wydaje mi się że gdyby np. Wyspiański zobaczył "Wesele" w ujęciu reżyserskim Hanuszkiewicza lub " "Akropolis" w inscenizacji Grotowskiego, gdzie zamiast apoteozy tryumfu i zmartwychwstania mamy poniżenie, śmierć i zagładę w obozie a koncentracyjnym, zareagowałby oburzeniem. To nie jest unowocześnianie, lecz zniekształcanie.

Nie tak postąpił Kielanowski ze i sztuką Morstina. Dał niewątpliwie nową, oryginalną jej koncepcję reżyserską, na którą autor patrzyłby może w zdumieniu, ale także z podziwem dla jej wartości.

Można się spierać, czy właściwą drogą do uwspółcześnienia utworu dramatycznego, podkreślenia jego wiecznotrwałych walorów jest ubieranie postaci z minionych wieków w stroje dzisiejsze; czy nie jest to sposób zbyt "łopatologiczny". Hamlet z jego problemami będzie zjawiskiem zawsze aktualnym, nawet gdy inscenizator nie przyodzieje go w smoking. Z takimi refleksjami szedłem na przedstawienie "Obrony Ksantypy", Wiedząc z góry że jej bohaterowie wystąpią w ubiorach nowoczesnych. I wyznaję że się tego bałem. Ale oto rozsunęła się zasłona i ujrzałem rzuconą na ścianę sceny świetlną zjawę Partenonu. Tym pięknym w swej prostocie środkiem artystycznym przepoił reżyser na samym wstępie atmosferę sztuki Peryklesową greckością. A potem, gdy Partenon znikł, ukazało się wnętrze domu Sokratesa z dorycką kolumną wśród schematycznie ujętego urządzenia izby. Te dwa akcenty antyczne nadały spektaklowi ton bardziej dominujący, niż nowoczesny przyodziewek postaci scenicznych, spodnie mężczyzn, czarne bawełniane pończochy Ksantypy, okulary Mirryny czy hippisowskie medaliony na piersiach młodzieńców. Zresztą w ubiorach kobiet dostrzegłem elementy - jak mi się zdaje - folkloru nowogreckiego, np. w spódnicach Ksantypy i Sofrony.

Chodziło oczywiście inscenizatorowi o uwidocznienie od wieczności problemu nieporozumienia między dwojgiem ludzi, ulepionych z całkowicie odmiennej gliny. Niesłabnąca aktualność tego zagadnienia nasunęła Kielanowskiemu myśl oderwania "Obrony Ksantypy" od epoki historycznej przez odpowiednią stylizację kostiumów i uproszczenie scenografii. Ale wizja Partenonu, a więc antyku klasycznego, nie przestaje królować w sztuce o żonie mędrca, który budując wspaniałe normy etyczne, był poprzednikiem chrześcijaństwa.

Po tych liniach poszła reżyseria Kielanowskiego, z którym twórczo współpracowała Halina Żeleńska. I jakkolwiek można by się spierać o wspomniane szczegóły inscenizacji, trzeba stwierdzić że po "Zemście", było przedstawienie utworu Morstina drugim poważnym osiągnięciem teatru emigracyjnego. O ile Morstin zrehabilitował Ksantypę i otoczył ją kobiecym czarem, to Kielanowski odmłodził dramat, którego ona jest bohaterką.

Do sukcesu przyczyniła się walnie trafna obsada głównych ról. Rodzaj wybitnego talentu Krystyny Dygat predestynował ją w pełni do odtworzenia postaci Ksantypy - takiej, jaką widział ją Morstin. Wdzięk i tęsknoty miłosne młodej kobiety, przyduszone codzienną orką i niełatwym pożyciem z mędrcem, którego nie interesowały te przyziemne dla niego trudności, wybuchają jednak w pewnej chwili, by ulec poczuciu obowiązku. Te zmagania Ksantypy z losem i sumieniem, a zwłaszcza otworzenie się jej oczu na prawdziwą wielkość Sokratesa, były wycieniowane przez artystkę z podziwu godną finezją. To jedna z najlepszych jej ról.

Godnym jej partnerem był Bohdan Urbanowicz, jako Sokrates. Jakkolwiek nie ucharakteryzowany na podobieństwo tego filozofa z jego karykaturalnie brzydką głową Sylena, dał Urbanowicz świetną sylwetkę, gorejącą wewnętrznym ogniem misji umoralnienia ludzkości. Po wielkim sukcesie tego artysty w roli Rejenta w "Zemście" wiedziałem z góry, czego się można po nim spodziewać w rolach charakterystycznych. Trzy zwłaszcza epizody zrobiły na mnie głębokie wrażenie: niema scena przy końcu aktu I, gdy znużony mędrzec wraca do ubogiego domu, nie znajduje nawet kubka wody do picia i spokojnie układa się na spoczynek; potem uduchowiony taniec Sokratesa w akcie II; i wreszcie finał sztuki z objawieniem się wielkości mędrca, przed którą koczy się Ksantypa, zagrany wspaniale przez oboje artystów.

Element przedniego humoru wniósł Stanisław Zięciakiewicz w roli chytrego niewolnika Tyreusza. Vis comica tego aktora ujawniła się raz jeszcze w całej pełni, dając wyrazisty kontrast z dramatem Sokratesa i Ksantypy. Mniej może trafnie została obsadzona rola Charmidesa, gdyż Witold Schejlbal, którego oklaskiwaliśmy w kilku rolach charakterystycznych, mniej przekonywa jako amant. Magda Marek (Mirryna) zachwycała urodą i toaletami, ale wyobrażam sobie lepsze odtwórczynie postaci kurtyzany. Wracając do ról komicznych, podwójny sukces odniósł Roman Ratschka: jako głupawy wieśniak, sprzedawca naczyń glinianych, wyprowadzony w pole przez Tyreusza, i jako groteskowy lekarz Eryksymach, postać jakby żywcem wzięta z komedii Beaumairchais, w XVIII-wiecznym stroju i - ukłon w stronę antyku - zasłaniający twarz, niby modnym za ostatnich Ludwików "lorgnon", maską o rysach Sylena, bardzo zresztą podobnych do Sokratesowych. Żywą, zabawną sylwetkę niewolnicy Sofrony dała młodziutka a utalentowana Krystyna Podleska, którą radzibyśmy częściej widzieć na scenie. Andrzej Kamiński był uroczyście nadętym urzędasem, wyborną karykaturą biurokraty.

Z innych ról, Robert Oleksowicz, jako malarz Parrasjos, zgodnie z intencją Morstina zadzierał w akcie I nosa wobec Ksantypy, dla której w jego oczach byłoby zaszczytem pozowanie mu nago, ale w finale sztuki dał wzniosłą i pełną poezji, doskonale wypowiedzianą pochwałę geniuszu Sokratesa.

Pragnę wreszcie podkreślić sukces debiutu scenicznego Jana Huberta, który jako Fedros, uczeń Sokratesa, podobał się nie tylko dzięki swym warunkom zewnętrznym, ale i grze spokojnej, opanowanej i kulturalnej.

Specjalne uznanie należy się Janowi Smosarskiemu za wysoce artystyczną scenografię. O niektórych jej elementach już wspomniałem, całość zaś stanowiła piękne tło widowiska, zgodne z intencjami reżysera. Mówiłem też o pomysłowych kostiumach, projektowanych przez Marię Komar: one również były cennym wkładem do realizacji koncepcji reżyserskiej Kielanowskiego i Żeleńskiej.

Jakkolwiek program nie wymienia autora oprawy muzycznej, wiem że jest nim Andrzej Marek i zadanie swoje spełnił chlubnie. Szczególnie udał mu się podkład muzyczny do tańca Sokratesa. Jak w kostiumach pani Komar, tak i tutaj nie brak elementu nowogreckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji