Artykuły

Przeciw elitom

Jak każdy młody buntownik, starszego już dziś pokolenia, muszę po prostu, muszę od czasu do czasu przygrzmocić elitom (czytaj elitą). Taka już jest natura człowieka, że od czasu do czasu musi wrócić do okresu "burzy i naporu" i strzelić w elity z grubej rury. Z takim zamiarem wyszedłem pewnego dnia na miasto, przeczesałem stolicę raz i drugi - i nic. Niestety, żadnego elita (liczba pojedyncza rodzaju męskiego od "elity" to przecież "elit") nie spotkałem. Udałem się do drugiej stolicy, ale także pod Wawelem elitów ani widu, ani słychu. Po namyśle doszedłem do wniosku, że być może trafiła mi się przygoda godna Koszałka-Opałka, który został wysłany przez odpowiedzialne czynniki celem sprawdzenia, czy aby wiosna nie nadeszła. Koszałek- O Opałek, żarliwy kronikarz, żadnej wiosny nie wykrył, choć ona jednak nadeszła. Po prostu nie umiał rozpoznać przeciwnika. Nie mogłem wykluczyć, że przytrafiło mi się to samo. Raz jeszcze okazało się, że walka uliczna nie jest moją silną stroną. Postanowiłem więc wrócić do teorii, przypomnieć sobie, jak wyglądają elici, poznać ich zwyczaje i nawyki. I wtedy przypomniała mi się pewna stara i znana historia, dość na dodatek nudna, więc ją tylko w kilku słowach streszczę.

Dwadzieścia kilka lat temu Krzysztof Kieślowski zrealizował cykl filmowy pod tytułem "Dekalog". Dwa spośród filmów zostały zrealizowane w dłuższej, półtoragodzinnej wersji. Tak powstał m.in. jeden z najgłośniejszych w świecie polskich filmów - "Krótki film o zabijaniu".

Historia, którą opowiadam, wydarzyła się właśnie w czasie konferencji prasowej reżysera po projekcji tego filmu. W ferworze dyskusji Kieślowski zaproponował zebranym, żeby spróbowali sobie wszyscy razem przypomnieć dziesięć przykazań. Zapanowała konsternacja. Sala ucichła. Po chwili ktoś powiedział: nie zabijaj, potem ktoś dorzucił: nie cudzołóż, wreszcie padło: nie kradnij. Po kwadransie dekalog został z grubsza przypomniany, zebrani ustalili mniej więcej treść bodaj ośmiu przykazań. Osiem z dziesięciu, czyli większość. Statystycznie rzecz ujmując, był to sukces. Choć przyznać muszę, że zdarzały się głosy śmiało włączające między dziesięć przykazań także niektóre z siedmiu grzechów głównych, choć przepisów ruchu drogowego jednak nie. Przypomnę, że był to pokaz prasowy, a nie spotkanie z ociężałymi umysłowo recydywistami w świetlicy ciężkiego więzienia, gdzie, jak nie od dziś wiadomo, przykazań dziesięciu brak.

Wspominam tę powszechnie znaną anegdotę, aby wskazać na pierwszy fundamentalny rys osobowości elita. Jest to wszechstronna ignorancja, zwłaszcza w zakresie spraw fundamentalnych. Elit umie na ogół dość długo i wytrwale trzymać bełkot, ale wyłącznie wtedy, gdy mówi na tematy odległe od rzeczywistości. Miło mu się tokuje o dialektyce, postmodernizmie i posthistoryzmie, i innych intelektualnych przewalankach. Zresztą wszystkie "izmy" to dla elita pesteczka, a wszelkie "posty" to dla niego bułka z masłem. Natomiast jeśli z zaskoczenia zapytamy elita o coś prostego, na przykład: którędy Kanada?, to możemy być pewni, że z takim pytaniem elit sobie nie poradzi. Albo: z ilu jaj powstaje jajecznica z dwu jaj? Elit w ogóle nie używa słowa "jajecznica", on mówi "omlet", bo elit jest przecież światowcem.

Wszechstronna ignorancja i snobizm zawsze były mocnymi stronami elitów. Charakteryzuje ich też protekcjonalny stosunek do wszystkiego co swoje i podziw dla wszystkiego, co obce. Trudno się nie zgodzić, że polskie statki kosmiczne są generalnie słabsze i mniej zwrotne niż amerykańskie. Ale elici przenoszą ten tok myślenia także na sztukę, a nawet religię. Buddyzm cieszy się wśród elitów szacunkiem, katolicyzm niekoniecznie. Bardzo ciekawie jest sobie od czasu do czasu poczytać albo przeczytać, co też elici mają do powiedzenia o sztuce. Elit od sztuki, jeśli tylko zna angielski, może długo i wytrwale analizować zagraniczne filmy czy przedstawienia. Wystarczy przecież poczytać to i owo w Internecie i esej gotowy. Gorzej, gdy w grę wchodzi film bądź spektakl polski.

Dla niektórych elitów już zrozumienie fabuły sztuki stanowi barierę nie do pokonania. Ostatnio w dużej gazecie pewien krytyk bez skutku usiłował streścić w jednym dużym tekście realistyczną powieść, kilka sztuk teatralnych i serial kryminalny. Nie mogąc sobie dać rady ze zrozumieniem opowiadanych w tych dziełach historii, śmiało opisywał ich wydźwięk i twarz aktora grającego tytułową rolę w serialu. Innymi słowy - interpretował dzieła, nie rozumiejąc ich treści. Kiedyś zdarzyło się tak, że spośród wszystkich polskich recenzentów filmu "Bullit" tylko jeden (Krzysztof Mętrak) zrozumiał jego fabułę. Ale to była sytuacja wyjątkowa. Dziś interpretowanie kryminału, bez przyjęcia do wiadomości, kto i kogo zabił, staje się powoli normą.

Tu zaszła zmiana. I nie bójmy się mocnych słów - jest to zmiana na lepsze. Pokonaliśmy śmiało kolejny przesąd. Dziś w krytyce liczy się wyłącznie ego krytyka i jego nie zmącony śladem oryginalnej, własnej myśli intelekt. Oczywiście mam na myśli krytykę filmową, bo krytycy teatralni w naszym kraju do elity nie należą.

Wojciech Tomczyk - dramaturg, autor scenariuszy filmowych (między innymi serialu "Oficer"), absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji