Artykuły

Kobieta z temperamentem

- Lubię grać charakterystyczne postacie, o których pamięć można na dłużej uchronić. Moja uroda jest retro i nie sprzedaje się dobrze we współczesnym repertuarze. Dlatego galeria zagranych przeze mnie postaci to: Jadzia, Józia, Lodzia, Genia... Wszystkie mają specyficzną urodę. Są może niemodne, ale cieszę się, że są - mówi HANNA ŚLESZYŃSKA, aktorka.

Rozmowa z HANNĄ ŚLESZYŃSKĄ, śpiewającą aktorką

Jest uznawana za najlepszą aktorką komediową. Na III Festiwalu Dobrego Humoru w Trójmieście otrzymała Prometeusza za całokształt osiągnięć estradowych. Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu - Grand Prix. Na telewizyjnym ekranie oglądamy ją we wznowionym Kabarecie Olgi Lipińskiej. Trudno sobie wyobrazić serial "Rodzina zastępcza" bez jej Jadzi. Najnowszym wcieleniem jest diwa operowa w sztuce "Akompaniator", którą brawurowo zaprezentowała na tegorocznym Wakacyjnym Festiwalu Artystów w Międzyzdrojach. Tam również odcisnęła dłoń w Alei Gwiazd. Wkrótce potem wyjechała motorem na urlop do Norwegii.

Powiedziała pani niedawno, że nie czuje się gwiazdą, bo uważa siebie za szarą myszkę. No i proszę, została pani zaproszona na renomowany festiwal z gwiazdami w rolach głównych i odcisnęła w Alei Gwiazd swoją dłoń, co automatycznie pasowało panią na gwiazdę. Jak więc naprawdę z panią jest?

- Może z tą myszką trochę przesadziłam, ale jestem straszną realistką w życiu i mam bardzo rzeczywisty ogląd spraw. Jestem bardzo odporna na wszelkie gale, czerwone dywany, mimo że jako młoda aktorka właśnie tak postrzegałam zawód aktorki, traktując go jak hollywoodzki sen. Dzisiaj wiem, że tego zawodu nie wybiera się dla chwil ułudy rodem z Cannes, że one zaledwie towarzyszą temu, co się na co dzień robi. Aktorstwo to przede wszystkim mozolna, ciężka praca. Największym tytanem pracy wśród aktorek zdawała się być Irena Kwiatkowska, wynika to z książki "Irena Kwiatkowska i inni sprawcy". Zapamiętałam, że pani Irena nigdy nie była z siebie zadowolona, tylko myślała, co źle zrobiła.

Czyli przede wszystkim codzienna żmudna praca aktora z dziesiątkami prób, poprawek itp.?

- Tak, ale będąc na Festiwalu Artystów w Międzyzdrojach, doszłam do wniosku, że nie ma co popadać w euforię tymi tłumami proszącymi o autograf. Po prostu taka jest atmosfera festiwalowa, której towarzyszy charakterystyczna histeria ludzi mogących na żywo obaczyć ulubionych aktorów.

Chyba przyzna pani, że ten festiwal jest wyjątkowy?

- O tak! Byłam tutaj kilkakrotnie. Dwa lata temu prezentowałam swój monodram. Twórca festiwalu Waldemar Dąbrowski naprawdę kocha artystów i ich sztukę. Przyjeżdżają malarze, aktorzy, reżyserzy, śpiewacy, piosenkarze... Coś takiego jest w atmosferze tego festiwalu, że ludzie są dla siebie życzliwi, że potrafią sobie gratulować, dziękować. Aż żal się rozstawać.

Myślała pani, że byłoby miło znaleźć się na Wakacyjnym Festiwalu Gwiazd (obecnie Artystów) i... zaistnieć w Alei Gwiazd?

- Poczułam się zaszczycona, bo grono artystów, którzy odciskali tutaj swoje dłonie, jest wielce szacowne. Przed uroczystością przeszłam się Aleją Gwiazd i zobaczyłam nazwiska moich profesorów z Akademii Teatralnej w Warszawie, kolegów, których już nie ma, a tu pozostały ich dłonie w brązie. Poczułam wzruszenie.

Jaki jest obecny czas zawodowy dla pani?

- Trudno w tym zawodzie coś sobie zaplanować. Dość niespodziewanie przyszedł "Akompaniator" w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza, premiera w Teatrze Syrena w Warszawie. Rola śpiewaczki operowej wiele zmieniła w moim życiu. Zainteresowałam się operą, poznałam śpiewaczki. Na premierze były obecne Małgorzata Walewska, Aleksandra Kurzak. Z Olą bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Na urodziny otrzymałam od przyjaciół bilet do Opery Wiedeńskiej, na dwie opery "Purytanie" i "Lunatyczka". Przede wszystkim musiałam dokształcać się wokalnie jako "sopran" u prof. Ewy lżykowskiej.

Niedawno powróciła pani na małe ekrany w ekskluzywnych wydaniach Kabaretu Olgi Lipińskiej, ale teraz on mniej bawi i frapuje telewidzów niż kiedyś.

- Jest to trudny powrót po 5 latach nieobecności w telewizji i trudny moment dla nas aktorów, bo kabaret pokazał się tuż przed wyborami. Został zrobiony jakby na prędce, bo zgoda na kontynuowanie przyszła dość niespodziewanie. Ale Olga Lipińska jest w świetnej formie, ma w sobie mnóstwo potencjału i jeszcze da popalić.

W międzyczasie powstała konkurencja na czele z "Szymon Majewski show". Czy ogląda pani polskie kabarety?

- Szymona Majewskiego zawsze oglądaliśmy z radością z moimi synami, którzy mają ogromne poczucie humoru. Teraz trochę mniej, bo mieli więcej zajęć, a ja dużo wyjazdów ze spektaklami. Uwielbiam poczucie humoru Szymona już wtedy, gdy robił inny program "Słów cięcie-gięcie" w Dwójce. Ale po kabarecie Olgi Lipińskiej zostało puste miejsce i wierna widownia.

Czy w międzyczasie zmieniło się poczucie humoru Polaków?

- Sprawdzam to przez swój monodram "Kobieta pierwotna". Jest to sztuka litewska, którą przerobił na polskie warunki Cezary Harasimowicz. Współczesna kobieta i jej próby zdobycia czy raczej złowienia mężczyzny, który jest dzisiaj towarem deficytowym. Są tam męsko-damskie tematy. 1,5 godziny z publicznością. Jak się okazuje, Polacy mają ogromne poczucie humoru. W Teatrze Prezentacje Romualda Szejda gram we francuskiej sztuce "Bloczek" (dozwolona od lat 18), na której ludzie też świetnie się bawią.

Jakie jest pani poczucie humoru?

- Jestem kompletnie otwarta na najbardziej zwariowane pomysły i potrafię obśmiać wszystko. Takiego ekstremalnego poczucia humoru nauczyłam się od facetów, z którymi dużo pracuję. Od kilkunastu lat występuję na estradzie z kolegami z kabaretu "Tercet, czyli kwartet". Korciło nas, żeby opracować słynne pikantne limeryki Wojciecha Młynarskiego i Wiktora Zborowskiego. Byłby to wieczór tylko dla odważnych. Zawsze lubiłam komedie, kino francuskie. Wychowywałam się na Louisie de Funesie, na Bourvilu, których dowcip szczególnie mi odpowiadał.

Dlaczego komicy prywatnie są najczęściej ludźmi poważnymi, rzadko się uśmiechają...

- Coś w tym jest, bo ja też nie jestem prywatnie wielką żartownisią. Nie rozbawiam towarzystwa i nie sypię dowcipami. Mój syn Kuba ma większe poczucie humoru ode mnie.

A jednak pani świetnie bawi publiczność.

- Jeżeli raz i drugi zagra się w sztuce, która bawi ludzi, aktor uzależnia się od tego, otrzymuje od nich niesamowitą energię. Jestem szczęśliwa, że gram w farsach, w komediach, tym bardziej gdy słyszę, jak dobrze się publiczność bawi i jak głośno się śmieje. Śmiech to świetna terapia.

Czyli nie marzy pani o wielkich rolach dramatycznych, bo znakomicie czuje się w komedii?

- Nie marzę, tym bardziej że mam dziwne warunki. Moja uroda jest retro i nie sprzedaje się dobrze we współczesnym repertuarze. Dlatego galeria zagranych przeze mnie postaci to: Jadzia, Józia, Lodzia, Genia... Wszystkie mają specyficzną urodę. Lubię grać charakterystyczne postacie, o których pamięć można na dłużej uchronić. Są może niemodne, ale cieszę się, że są.

Czy kiedykolwiek zagrała pani rolę dramatyczną?

- W szkole teatralnej grałam Jewdochę w "Sędziach", w której poryczałam się prawdziwymi łzami, ale prof. Zofia Mrozowska taktownie uświadomiła mi, że wzruszać ma się widownia, a ja mam grać technicznie i panować nad sobą. Gdy pracowałam w Teatrze Nowym w Warszawie, Adam Hanuszkiewicz obsadzał mnie w rolach dramatycznych, np. Infantki w "Cydzie" czy Matki w kompilacji sztuk Witolda Gombrowicza.

Środowisko swego czasu mówiło, że Śleszyńska jest niczym cyborg, bo pracuje jak maszyna. Czy to się zmieniło?

- Lubię pracować. Scena jest bardzo wymagająca i bezwzględna. Oddaję się jej bez reszty.

Jest pani bardzo kobieca, ale podobno siedzi w niej sporo z silnego faceta?

- Czasami wydaje mi się, że jestem za mało kobieca, ale staram się swoją kobiecość pielęgnować, bo ona przydaje się do ról. Często chodzę w spodniach i wydaje mi się, że rzeczywiście jest we mnie sporo z faceta. Ale sporo ludzi ma dwoiste natury, z jednej strony jestem samowystarczalna, sama dźwigam ciężką walizę i nie rozglądam się ze wzrokiem pytającym - który z panów mi pomoże? Nie jestem typem słodkiej blondynki, ale lubię towarzystwo mężczyzn.

Stuprocentową kobietą jest pani w "Akompaniatorze". Lubi pani swoją bohaterkę?

- Do tej pory nie interesowałam się operą. Ta sztuka spowodowała, że bardzo się zainteresowałam. Przekonałam się, że świat śpiewaczek operowych jest inny od tego, który do tej pory znałam. Ich emocje i przewrażliwienie na własnym punkcie są silniejsze niż u aktorek. Furtki do świata opery uchylił mi reżyser Grzegorz Chrapkiewicz. Poznałam wielką obecnie, polską gwiazdę robiącą karierę światową, Aleksandrę Kurzak, którą jestem zafascynowana. Widziałam ją w "Traviacie", gdzie nie tylko przepięknie śpiewała, ale okazała się znakomitą aktorką.

Czy któraś ze światowych sopranistek była dla pani wzorem?

- Nie było jednej konkretnej śpiewaczki, raczej kompilacja. Do wykonania pieśni "O mio babbino caro" miałam do przesłuchania sześć wykonań. Bałam się potem wyjść do publiczności i zaśpiewać. Ostatecznie śpiewam ją jako bonus w finale.

W jakiej postaci najbardziej lubił panią wieloletni partner Piotr Gąsowski?

- Oboje lubiliśmy się wygłupiać. Gdy się obrażałam, starał się mnie rozśmieszać. On mnie rozśmieszał, gdy się obrażałam. Gdy wtedy byłam zła, natychmiast złość zamieniała się w śmiech. Miał mnóstwo patentów na rozśmieszanie i rozśmieszał mnie bardzo! Do dzisiaj tak jest. Bardzo się przyjaźnimy.

Czytałem w bulwarówkach, że została pani przez niego porzucona?

- Nie, nie... Wspólnie podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Mamy określone charaktery i oboje jesteśmy Baranami. Nie wytrzymaliśmy kryzysu i nastąpiło rozstanie. Gdybyśmy byli do tej pory razem, pewnie byśmy się pozabijali, a tak... jest cudownie!

Cudownie, po rozwodzie?!

- Jak widać na naszym przykładzie można po rozstaniu wspaniale żyć i jeszcze się przyjaźnić. I wspólnie wychowywać dziecko. Razem spędziliśmy 20 lat, to kawał życia, którego nie można z dnia na dzień przekreślać. Z nikim nie potrafiłam się tak kłócić jak z Piotrem.

Podobno Piotr Gąsowski nie jest łatwym partnerem?

- Jest niezależnym facetem, który ma swoje wyjazdy i wyprawy. Łatwiej jest mi to tolerować, gdy jestem jego przyjaciółkę niż partnerką. Teraz szanujemy się, podziwiamy...

Piotr poznał pani nowego partnera?

- Znają się. Nasz związek z Jackiem przechodzi dobre i złe momenty, rozchodzimy się, a potem schodzimy. Teraz jedziemy razem motorem do Norwegii na wakacje.

Jacy są pani synowie?

- Mikołaj jest synem Wojtka Magnuskiego, którego poznałam na studiach, i dość wcześnie się pobraliśmy. Szybko wyjechał za granicę i obecnie nie uprawia zawodu aktora. Mikołaj jest fantastycznym chłopcem o analitycznym umyśle. Studiuje neurokognitywistykę, wcześniej studiował filozofię. Ma artystyczną duszę, gra na pianinie improwizacje jazzowe. Nie dostał się do szkoły teatralnej, co przyjął chyba z ulgą. Natura naukowa i artystyczna. Jest trudny na co dzień, bo jest introwertykiem. Kuba to żywioł! Wszędzie go pełno, ma duszę społecznika. Bardzo otwarty na ludzi. Zagrał w "Niani", w dubbingu, w teatrze.

Nie wygląda pani na kobietę po przejściach, a taką się określa?

- Mam za sobą kilka związków, bagaż lat, prawie dorosłych synów, ale nie mam zgorzknienia. To, co przeżyłam, traktuję jako kolejne doświadczenia. Nie użalam się nad sobą, nie zamykam i nie gorzknieję. Świat i ludzi interpretuję na tak.

Czy można traktować panią jako kobietę sukcesu?

- Trzeba umieć docenić w życiu to, co nas spotkało. Czuję, że jestem doceniona ze strony kolegów, środowiska i publiczności. Można to nazwać sukcesem.

Czym jest dla pani sukces zawodowy?

- Jeżeli mierzyć go nagrodami, to mam ich kilka. Na Festiwalu Dobrego Humoru zostałam nagrodzona gwiazdą uśmiechu za role serialowe. Mam też nagrodę publiczności. Cenię to, co mam.

A sukces prywatny?

- Mój obecny partner Jacek jest skrajnym optymistą. To były łyżwiarz figurowy na lodzie, jeździł w rewii przez 6 lat. Ma mnóstwo nowych pomysłów i optymizm odnośnie do ich realizacji, czego mu trochę zazdroszczę. Doceniam, że mam takich wspaniałych synów, że miałam w życiu takich fajnych facetów, że mam takich dobrych przyjaciół. Zresztą doceniam każdy nowy dzień i cieszę się z niego. Taka postawa przychodzi z wiekiem. Jak czuję się gorzej, "Gąs" natychmiast stawia mnie do pionu i przestaję narzekać.

Sądzi pani, że jednakowe sukcesy można mieć w zawodzie i w życiu prywatnym?

- Wszyscy się tego boją, uważając, że jak będziemy zbyt szczęśliwi, to dobra passa się odwróci. Część ludzi boi się przyznać, że są w życiu szczęśliwi. Trzeba się nauczyć cenić to, co się ma.

Co do mężczyzn też ma pani takie zdanie?

- Nabrałam dystansu, ale gdy się już spotka kogoś, z kim zaiskrzy, trzeba to umieć docenić, bez deklaracji, że będzie to związek do końca życia.

Podobno w życiu nic nie jest na zawsze?

- Nie jest, bo wszystko się zmienia, musimy pogodzić się z tym, że się starzejemy, że nasi przyjaciele odchodzą. Musimy mieć świadomość, że nic nie trwa wiecznie.

Najlepiej czuje się pani na scenie, przed kamerą czy w życiu codziennym?

- Na scenie czuję się dobrze dopóty, dopóki mam w sobie chęć wychodzenia na nią, dopóki ten zawód mnie kręci.

A co panią najbardziej kręci w tym, co robi?

- Wybrałam zawód aktorki, bo miałam taką wewnętrzną potrzebę. To była potrzeba duszy, rodzaj tęsknoty, żeby móc być na scenie i czynnie towarzyszyć w fikcyjnym świecie. Ta siła ciągnąca mnie ciągle do przodu kręci mnie chyba najbardziej.

A prywatnie?

- Lubię ludzi, gadam z taksówkarzami, w pociągu, w przedziale... Nie boję się ludzi. Jak do tej pory, nikt mnie nie zraził. Lubię ludzi obserwować, podglądać. Przechodzi to przez moją emocjonalną intuicję. Czuję ludzi intuicyjnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji