Artykuły

Wesele zjaw

"Pieszo" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Teatrze.

Gdzie się to wszystko dzieje? Jeśli nie odpowie się najpierw na to pytanie, spektakl "Pieszo" Sławomira Mrożka, wyreżyserowany przez Annę Augustynowicz w Teatrze Wybrzeże, pozostanie sfinksową zagadką. Niby rzecz dzieje się w 1945 roku, na jakiejś stacyjce, gdzieś na granicy Ziem Odzyskanych czy, jak kto woli, Ziem Zachodnich. Ale - wyczytać to można jedynie z Mrożkowych didaskaliów, a nie ze sceny. Augustynowicz i scenograf Marek Braun wymietli z niej "wojenną ściółkę" artyleryjskich łusek, wojskowych beczek po benzynie i skrzynek po amunicji. Wymietli ją nawet z "nieboskłonu, horyzontu i pola". Kiedy kurtyna idzie w górę, publiczność przez kilka pierwszych minut może jedynie kontemplować zanurzoną w szarym, padającym z góry świetle obrotową scenę, majestatycznie kręcącą się w pustej czerni. Trwa to tak długo, aż niewielki kamień leżący na obrzeżu obrotówki przebędzie drogę dokładnie 360°.

Jesteśmy zatem na obrotowej scenie dziejów, podglądamy mechanizm Historii? To by było zbyt proste. Kluczem do zagadki są zaludniające tę abstrakcyjną przestrzeń postacie. Równie jak ona abstrakcyjne, poubierane w niemal jednakowe, ciemne kostiumy, raczej typy postaci niż ludzie z krwi i kości. Wchodzą na scenę, wyłaniając się z półmroku, ożywają i zaczynają grać dopiero wtedy, gdy pada na nie światło, ale bywa też, że na długo zastygają w bezruchu. Jak widma.

O tym, że w "Pieszo" odzywają się echa "Wesela", wiemy dobrze. W gdańskiej inscenizacji sztuka Mrożka wydaje się "Weselem" odbitym w lustrze. Lewa strona staje się prawą, realność i widmowość zamieniają się miejscami. Jesteśmy w świecie zjaw, w który czasem, jak promyk w ciemne pomieszczenie, wdziera się rzeczywistość - wtedy, kiedy docierają na scenę, nie wiadomo skąd, tajemnicze odgłosy, światła, strzępki słów czy melodii.

Musi się ta realna rzeczywistość znajdować gdzieś poniżej, skoro Grajek przybywa na scenę - inaczej niż wszystkie pozostałe postaci - przez klapę w podłodze. Grajek, mówiący sam o sobie "przyszedłem na wesele", to Chochoł tego widowiska. Zanim zacznie dyrygować innymi, sam musi zostać powołany do życia. To ta sama postać, którą Ojciec i Syn znajdują martwą w jednej z wcześniejszych scen. Zabity partyzant? Swój? Obcy? Bóg jeden wie. Ktoś, kto żył i odszedł, a teraz, wywołany z przeszłości, powraca.

Abstrakcyjna przestrzeń pomogła Augustynowicz wydobyć z tekstu Mrożka pewien, chyba rzeczywiście dający się wypreparować z "Pieszo", sposób myślenia o polskich losach. Jeśli w 1945 roku mogła się powtórzyć historia trochę jak z bronowickiej chaty, mogła się ona równie dobrze powtórzyć i przedtem, i potem. Historia kołem się toczy, tak, ale nie dlatego, że tak ją nastawił jakiś Zegarmistrz, tylko dlatego, że wprawiają ją w ruch pewne stale odradzające się schematy. Od wiek wieków byli tu jacyś państwo, był jakiś lud i od całkiem dawna są też mieszający się z nimi inteligenci. Te społeczne role powtarzają się jak jakieś kolejne inkarnacje, w kolejnych pokoleniach, w niby to nowych, ale - od tej strony patrząc - powtarzających się historycznych okolicznościach.

I tak jest do dzisiaj. Światło na widowni prawie nie gaśnie, którym to dość już wyświechtanym chwytem Augustynowicz uprzytamnia widzom, że należą do scenicznego świata. A kogo ta iluminacja nie oświeci, tego przekonają aktorzy, nałogowo zwracający się do publiczności, grający "do niej". Kto i tego nie weźmie do siebie, ten poczuje się wciągnięty w krąg wydarzeń w końcówce przedstawienia. Zjawy znikają, czarna, półkolista kotara, zastępująca do tej pory całą rzeczywistość, wolniusieńko opada, do taktu odgłosów ze świata, w których melodię Międzynarodówki stopniowo wypiera niski, kobiecy głos, taki jak w eremefce czy zetce, zapowiadający pogodę. Zamiast czarnego tła widzimy odrapane ściany teatru. Wylądowaliśmy w rzeczywistości. Niepięknej, ale realnej. Co działo się wcześniej, działo się w jakiejś malignie - i nie wiadomo, czy naprawdę. Może rzeczywiście była to sprawka bimbru, którego tak duże zapasy kryły się w wózku Baby?

Ale nie, zjawy wracają. Pojawiają się Porucznik Zieliński i Drab, choć z ulgą słyszymy, że ci funkcjonariusze nie wiadomo jakiego aparatu pojawiają się już po raz ostatni. Pani i Nauczyciel zjawiają się, by pleść pochodzące z minionej epoki androny o ludzie i inteligencji, ale robią to jak para konferansjerów prowadzących promocję w hipermarkecie. A Superiusz wraca z zaświatów z nową partnerką, którą jest zakwefiona jak Afganka Dziewczyna, jeżdżąca na rolkach. W nowym przebraniu podobne sprawy. I dzisiaj historia tym samym kołem się toczy.

Jest tak i nie jest zarazem. Premierę "Pieszo" Teatr Wybrzeże przygotował na 5 czerwca, w ramach gdańskich obchodów dwudziestej rocznicy wyborów z czerwca 1989 roku. W dwadzieścia lat po tamtym historycznym przełomie Anna Augustynowicz zdaje się pytać, czy nasze zbiorowe zachowania nadal są determinowane przez rozbiorową jeszcze, a potem okupacyjną (włączając w to peerelowską okupację) mentalność. Po demokratycznym przełomie otrąbiono niby koniec tamtej epoki. A jednak socjologowie jeszcze przy okazji poprzednich wyborów parlamentarnych wykazywali, iż duże różnice w wynikach między sąsiednimi miejscowościami brały się stąd, że niegdyś leżały one po dwóch stronach rozbiorowej granicy. Ponoć dopiero tegoroczne eurowybory pokazały już inną mapę Polski. Gdańskie "Pieszo" stara się uchwycić ten właśnie moment przemiany, stan naszej polskiej podświadomości. Uchwycić bez, wydaje mi się, wyraźnej konkluzji, że jest z nami tak a tak. Że jesteśmy inni lub że jesteśmy tacy sami. Bo jesteśmy pomiędzy.

Taką wątłą i rozdwojoną w sobie postacią jest przede wszystkim Syn, któremu Piotr Domalewski, śpiewający w wielu scenach ludowe melodie ślicznym chłopięcym dyszkancikiem, nadał cechy nieśmiałego, zahukanego dzieciaka. Ale to właśnie w Synu najwyraźniejszy jest przymus, żeby wreszcie spróbować wyrwać się z zaklętego kręgu. "Ja nie chcę, ja nie chcę" - powtarza w końcówce pijackiego wesela zjaw. I - przytula się do Dziewczyny, jakby był dzieckiem, zasypiając w jej objęciach. Konrad z "Wyzwolenia" to to nie jest A jednak to w tym chucherku mieści się jakaś nadzieja, że możliwe jest tu mniej widmowe, bardziej osadzone w rzeczywistości życie.

Syn po Ojcu odziedziczył nie tylko niejakie skłonności do życia w malignie. Odziedziczył również służące do chodzenia po ziemi buty. Symbolizowany przez nie realizm to chyba po prostu owa zwykła przyzwoitość Ojcowskiego "Człowiek ma być uczciwy i tyle", i to mówionego bez żadnego relatywizowania. Kto wie zatem, może ów kamyk, leżący przez cały czas na obrotowej scenie, został tu podrzucony przez Herberta? Kamień ten w ciągu całego przedstawienia ma rozmaite zastosowania; czasem udaje niewybuch, czasem stuka do rytmu mechanicznego miłosnego aktu Ojca i Baby. Ale jego istota pokazuje się na koniec, kiedy w finale Ojciec bierze kamień do ręki w obronie przed powracającymi zjawami Porucznika Zielińskiego i Draba. Wtedy jest jak to zdanie: "Człowiek ma być uczciwy i tyle. [...] To się albo rozumie, albo nie".

Naprawdę szkoda, że Anna Augustynowicz, próbując stworzyć "Pieszo" naszych czasów, w trzydzieści lat po prapremierze, potknęła się na własnej koncepcji odczytania sztuki. Przedstawienie zamiera niestety w swym zbyt jednolitym, senno-zjawowym, mechanicznym rytmie. W "Weselu" realność i nadrealność wciąż się przełamują. W tekście Mrożka przełamują się powaga i groteska, realizm i absurd. "Pieszo" Augustynowicz jest ulepione z jednego tylko ciasta. Ile razy pojawia się na scenie Grajek-Chochoł, tyle razy słyszymy dobiegające skądś postukiwanie jakiegoś elektronicznego metronomu. Pik-pik, pik-pik, pik-pik. Tak właśnie płynie cały spektakl, dziwnie bezduszny, jakby reżyser pochłonięta zadaniem pokazania mechaniki polskich dziejów nie zadbała już o to, by stworzyć postacie, jakieś napięcia pomiędzy nimi czy napięcia między poszczególnymi scenami. Aktorzy, zamienieni w figury na obrotowej szachownicy, niewiele mają więc do powiedzenia. To, że Mirosław Baka (Superiusz) nawet brak wyraźnych zadań aktorskich potrafi przemienić w rolę, jest godne odnotowania, ale spektaklu nie ratuje.

Cóż, historiozofia zabiła humor. Nie pierwszy to przypadek w dziejach.

Jarosław Zalesiński - dziennikarz, szef działu kultury "Polski Dziennika Bałtyckiego". Poeta, laureat wyróżnień w Konkursie o Nagrodę Poetycką im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Konkursie Poetyckim im. x. Józefa Baki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji