Artykuły

"Garderobiany"

Z "Garderobianym" miałam pecha. A to z winy naszej telewizji, która pokazała angielski film według tej sztuki. Na zawsze chyba pozostanie mi w oczach filmowy prolog. Trupa zjawia się na peronie w momencie, gdy pociąg rusza, wówczas Sir, główny aktor, wykrzykuje głosem niosącym się po całym dworcu: "Stop the train!" i pociąg staje. Słowo aktora wstrzymało ruch...

Sztuka Ronalda Harwooda, będąca plotką o teatrze, historią egoistycznej, bezwzględnej ale i niewolniczej miłości, jaką wzbudza teatr, jest zarazem apoteozą teatru. Aktorzy angielscy przekazali wszystko, co dało się wygrać w tej obyczajowej formie, dobrze skrojonej sztuki ze świetnymi rolami. Grali tak, że role przylegały do nich jak druga skóra, a zza postaci kabotynów ukazywał się człowiek.

A nasi aktorzy? W gremialnie, a niezasłużenie chwalonym spektaklu Zygmunta Huebnera, to aktor Zapasiewicz był zmanierowany, przeszarżowany i pusty, a nie Sir, którego Zapasiewicz miał grać, a tylko udawał, że gra. Zaś Wojciech Pszoniak, tylko markował na scenie, lekceważąc publiczność, i zagrał dopiero samą końcówkę, by tym tanim kosztem kupić sobie brawka.

"Garderobiany" wrocławski przeniesiony do telewizji przez swego reżysera Macieja Wojtyszkę, nie szantażował paryskim nazwiskiem, wystawiony był po Bożemu i grany, jak Bóg dał. Był po prostu sympatyczny. Ale teatr to rzecz poważna i żeby dobrze w nim wypaść nie wystarczy tu - jak czasem w życiu - że się jest sympatycznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji