Artykuły

Don Kichote i donkiszoteria [fragm.]

"WYSZEDŁ Z DOMU..." I... ZABŁĄDZIŁ

Na przedstawieniu sztuki Różewicza w Teatrze Kameralnym w Krakowie prawie całą widownię zajęły nastolatki o niemal dziecinnej aparycji. Tylko w pierwszych rzędach siedziało trochę widzów dorosłych. Jeden z aktorów powitał w imieniu teatru "młodzież" i polecił jej uwadze sztukę, którą za chwilę zobaczy. Po czym się zaczęło. Ewa Lassek w roli Ewy (żony) zaczęła sugestywnie narzekać na niedole swego kobiecego ciała, związane z wyjściem z domu Henryka (męża), który, jak ze śledztwa przeprowadzonego przez milicjanta wynikało, spóźnił się zaledwie o godzinę Monolog Ewy przerywały głosy z megafonu, których - jak zwykle w naszym udoskonalonym technicznie teatrze - nie było dokładnie słychać. Potem wkroczył na scenę balet zalotników, by nad ciałem śpiącej z podniecenia Ewy odtańczyć "taniec samców". Zalotnicy mieli z tyłu ogony i wypinali zady.

Na koniec pierwszego aktu było cmentarne intermedium, którego nikt nie zrozumiał. Dzieci, ani siedząca obok nauczycielka, ani - jak mi ktoś niedyskretny zdradził - aktorzy grający w tej scenie. O czymś się tam mówiło (o jakimś nieboszczyku, którego wcale nie było) bez żadnego związku z tym, co było do tej pory i co miało po przerwie nastąpić. Przypominali się grabarze z Hamleta, chociaż nie było czaszki, a były tylko banany. Banany były najważniejsze, bo właśnie na skórce od banana pośliznął się główny bohater i stracił pamięć, przez co się właśnie spóźnił i żonie narobił kłopotu.

W drugim akcie Ewa Lassek próbuje przywrócić pamięć Markowi Walczewskiemu. Sprawa nie jest łatwa i powoduje kilka drażliwych sytuacji, co wywołało pewną wesołość u młodej widowni i niezmierne zgorszenie na twarzach osób starszych. Na ogół jednak licealna publiczność reagowała podobnie jak dwoje młodych na scenie; próbowała bezskutecznie zrozumieć cokolwiek z dziwnego zachowania i programowego bełkotu pary głównych bohaterów. W trakcie owych ćwiczeń, jakie Ewa prowadziła z Henrykiem (mama z tatą), było jakieś przyjęcie czy bal, na którym był też wyfraczony tata. Jednak najweselsza była scena, w której dziesięcioletni Beniamin parsknął zupą na siedzących przy stole. Ale zaraz potem zjawił się jakiś gość i zaczął coś Henrykowi (tacie) szeptać do ucha, po czym odjął mu ręką ucho i pokazał plastikowe ucho publiczności. W tym miejscu spadła kurtyna.

Tyle mniej więcej, sądząc z wzajemnego stosunku sceny i publiczności, mogło wynikać z krakowskiego spektaklu sztuki Różewicza. Zapewne, Wyszedł z domu jest dziełem bardziej złożonym niż Kartoteka, trzeba dość dużej dyscypliny intelektualnej i bardziej precyzyjnych środków teatralnych, by jego "filozofię" przybliżyć widzowi, raczej nie oswojonemu z teatrem Różewicza. Dramaty Różewicza są trudniejsze i inne od częściej wystawianych dzieł tzw. awangardy polskiej czy zagranicznej, do których nasi widzowie już w dużym stopniu przywykli. Mrożek jest już pisarzem "powszednim", granym na zwykłych scenach, dla normalnej publiczności. Różewicza Kartotekę zagrał zaledwie trzeci teatr (we Wrocławiu), a inne jego sztuki-niesztuki, utwory pisane dialogiem i chyba przeznaczone na scenę, są jeszcze prawie nie tknięte.

Trudność polega nie tylko na treściach - temat absurdalnej sytuacji człowieka w dzisiejszym świecie dawno już przestał świadczyć o oryginalności pisarza. Osobliwy jest sam materiał literacki, ów system najróżniejszych elementów, skrawków pamięci, wielorakich odwołań i aluzji, konstrukcje zadziwiających skojarzeń, z jakich składa się zatomizowany człowiek Różewicza. Po to przecie upodobał sobie Różewicz bohatera o nieokreślonej, rozsypanej i prawie zapomnianej biografii, który nie odznacza się niczym szczególnym, nie ma nawet (jak w Kartotece) własnego imienia i nazwiska, albo (jak w Wyszedł z domu) stracił właśnie pamięć - żeby go rozkładać i składać na nowo, dzielić na składniki "warunkujące" i określające i z owych z trudem - jak przy mnemotechnicznych ćwiczeniach w Wyszedł z domu - uzyskanych kawałków osobowości sklecić model dzisiejszego Ewerymana.

Technika owych zabiegów jest pozornie dość prosta: w centrum znajduje się człowiek (jak w Kartotece i Wyszedł z domu), czasem para lub parę osób (jak w Naszej małej stabilizacji) czy w Grupie Laokoona); osobowość bohatera (bohaterów) i problem sztuki dopełniają i określają sceny pomocnicze, "bodźcowe" i retrospektywne (jak scena z kotkiem w Naszej małej stabilizacji lub scena z niemiecką dziewczyną w Kartotece). Wewnętrzna logika utworu, wiążąca owe "przystawki" z jego zasadniczym wątkiem, wydaje się tu raczej przejrzysta, ciężar gatunkowy owych wstawek oraz ich kameralne wymiary nie naruszają równowagi myślowej dzieła ani jego teatralnego gatunku, bez szkody dla genre'u dopełniają one "filozoficzne" propozycje, jakie powinny wyniknąć z sytuacji bohatera(-ów).

W Wyszedł z domu sprawa się skomplikowała. Trudniejszy jest system skojarzeń, dalsze i bardziej autonomiczne, myślowo i teatralnie, są zwłaszcza intermedium i scena baletowa w stosunku do wątku bohatera. Różewicz rozsadził tu ramy własnego teatru. Jego pantomimiczne wizje i reżyserskie w tych scenach sugestie wprowadzają nieoczekiwaną barokowość do wysuszonej i kruchej, jak szkielet złożony z pojedynczych segmentów, struktury dramatu. Jeśliby posłusznie wykonać zlecenia autora zawarte w opisie owych scen, to każda z nich, a zwłaszcza "scena baletowa", zaprojektowana na miarę Sądu ostatecznego, a co najmniej Bitwy pod Grunwaldem, zmieściłaby się z trudem w przyszłej warszawskiej operze. A z drugiej strony od rozmachu teatralnej wizji owej inwazji wytwornych gości na zastawione stoły oraz od kataklizmu, jaki z tego wyniknął, zależy głębszy sens tej sceny, najważniejszy w sztuce przyczynek do biografii bohatera. Wspomnienie owego dyplomatycznego przyjęcia, zrodzone z lekcji o sosach (w ramach prowadzonej przez żonę reedukacji Henryka), pomyślane zostało przez autora jako kosmiczna pantomima, przy której duet małżeński Henryka z Ewą wygiąłby jak mysi ogon doczepiony do tułowia słonia. W spektaklu była to banalna scena salonowa, nie wytłumaczona nawet poplamionym sosem ubraniem bohatera, którą łatwiej było skojarzyć z parodią Salonu warszawskiego niż z treściami sztuki Różewicza (podobnie jak scena cmentarna raczej przypominała Hamleta niż tłumaczyła cokolwiek w treści spektaklu).

Jerzy Jarocki znany jest z tego, że niejedno słabe dzieło współczesnego autora uratował swoją pełną pomysłowych inicjatyw, sztuką reżyserską. Dramatu Różewicza nie trzeba ratować ani wspomagać, trzeba go tylko zrozumieć. Sztuki Różewicza są wystarczająco "dziwne", by nie próbować ich udziwniać z pomocą chrypiącego magnetofonu czy plastikowego ucha. Różewicz to nie Witkacy. Dziwności jego teatru potrzebują raczej bardzo naturalnych i prostych środków, żeby widz najłatwiej zrozumiał sens zawarty w utworze. W spektaklu krakowskim sztuka nie miała żadnego sensu, a poszczególne sceny nie wiązały się z sobą logicznie. Obydwie sceny - cmentarna i baletowa - których treść miała służyć poszerzeniu intelektualnych perspektyw dzieła, były pozbawione zarówno treści autonomicznej, jak i związku z resztą utworu. Zostały spoidła pozorne - owa skórka od banana, o którą pośliznął się bohater, i sos, którym splamił ubranie. W rezultacie dzieło straciło sens jakikolwiek. Uwydatnione w finale plastikowe ucho (nic nie znaczący wymysł jakiegoś dowcipnisia - jak mówi krakowska plotka - podchwycony przez reżysera który nie wiedział jak spektakl zakończyć) stało się synonimem nic nie znaczącego spektaklu.

Przedstawienie oparte na dziele Cervantesa niewiele, oczywiście, ma wspólnego ze spektaklem opartym na sztuce Różewicza. Spokrewnią je może tylko pewna "donkiszoteria". polegająca na zbyt niefrasobliwym stosunku inscenizatorów do autorów i ich dzieła. Nieliczenie się z rzeczywistością, jak to widać z losów Don Kichota, dawało zawsze zasmucające wyniki. Także, gdy rzecz dotyczy rzeczywistości dzieła, na którym osnuto przedstawienie. Ale na tym porównanie się kończy. Wyszedł z domu jest spektaklem, świadczącym - mówiąc subtelnie - o nieporozumieniu mierzy reżyserem a autorem; Don Kichot jest ambitną próbą artysty, który zaplątał się we własnych możliwościach. Sprawiedliwy sędzia znajdzie dość wiele argumentów na usprawiedliwienie porażki Szajny, znacznie trudniej mu będzie wybronić klęskę prapremiery sztuki wybitnego polskiego dramatopisarza.

P. S. Przed kilku miesiącami na przedstawieniu sztuki Kto uratuje wieśniaka? w teatrze kaliskim widownię wypełniły przedszkolaki (a może szkoła powszechna, w każdym razie główki nie sięgały oparcia krzeseł, a nóżki nie dotykały ziemi). Spektakl był niedobry, ale nawet gdyby był znakomity - sztuka jest tylko dla dorosłych. Na sztukę Różewicza, której nawet starcy nie pojęli, teatr zorganizował widownię z młodszych nastolatków. Wiadomo, że na złe spektakle nikt nie chodzi dobrowolnie, ale dlaczego ofiarą planu usługowego mają być niewinne dzieci?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji