Artykuły

Świetna zabawa

Teatry krakowskie wkraczają w dobrą passę. Premiera za premierą przynosi ciekawe spektakle - i to dosłownie na wszystkich scenach. Nie tylko zresztą dramatycznych. To wyrównywanie się artystycznego poziomu, wyraźne dźwiganie wzwyż teatrów, z tych czy innych względów pozostających dotąd w tyle, wysunęli goszczący ostatnio w Krakowie krytycy teatralni z całej Polski jako najcharakterystyczniejsze zjawisko aktualnego życia teatralnego w naszym mieście. Zjawisko niezwykle cenne.

Do ciekawych wydarzeń scenicznych dołączył się przed kilku dniami spektakl na Kameralnej scenie Starego Teatru: "Mniszki". Polska prapremiera sztuki kubańskiego pisarza - powieściopisarza i krytyka, scenarzysty i reżysera - Eduardo Maneta. Nic dziwnego: Teatr Stary przyzwyczaił nas do przedstawień bardzo dobrych; Jerzy Jarocki, którego dziełem reżyserskim są "Mniszki", należy w tej chwili do czołówki inscenizatorów, nie tylko w skali krakowskiej; aktorsko teatr ten ciągle jeszcze (mimo niepowetowanych ubytków w ostatnim sezonie) ma możliwości ogromne.

Udowodniły to raz jeszcze "Mniszki". Sztuka Maneta, zabawna w pomyśle, sztuka z pretensjami do głębin treści filozoficzno-politycznych, które do przeciętnego widza docierają nader słabo, "stoi" - aktorstwem. Gdyby nie program, widz z trudem domyśliłby się, że chodzi tu o epokę historyczną - bunt Murzynów na wyspie Haiti przed dwoma wiekami (może to i lepiej, bo śledzenie faktów historycznych przypomniało, by tragiczną kartę z naszych dziejów, gdy to na rozkaz Napoleona także polscy żołnierze wojowali na San Domingo - czyli... Haiti). Treści społeczne odbiera się tu bowiem głównie poprzez towarzyszącą "na zewnątrz" akcji scenicznej muzykę - muzykę swoistą, tam-tamową, cichnącą, to nasilającą się ku końcowi wprost nie do wytrzymania. (Oprawa muzyczna Adama Walacińskiego; plastyczna - Wojciecha Krakowskiego.)

Trójka bohaterów - owe rzekome mniszki - z polityką nie ma nic wspólnego. Dopiero dla ratowania własnej skóry wymyślają na własny użytek polityczną "teorią", przeznaczoną dla ewentualnych białych zwycięzców, w tym też momencie biała lady, zakatrupiona niecnie i odgrzebana jako obiekt rzekomego terroru, ofiara wyrwana z rąk buntowników, staje się politycznym symbolem. Tymczasem jej zabójstwo - przynajmniej w krakowskim spektaklu - nie ma nic wspólnego z zemstą pokrzywdzonych czy klasową nienawiścią, podobnie, jak oprawcy nie reprezentują bynajmniej woli ludu czy janosikowych zapędów. Są zwykłymi rzezimieszkami. Tyle, że z fantazją i poczuciem humoru.

A zatem - zabawa. Zabawa, od czasu do czasu jedynie przywodząca na pamięć refleksje poważniejszej natury - nie tyle może ideowej, co psychologicznej - jako że specyficzna sytuacja, w jakiej znajduje się trójka przebranych złoczyńców, których wypracowane kalkulacje skończyły się generalnym fiaskiem, pozwala na dokładną introspekcję ludzkich wnętrz, ludzkiej natury. A wszyscy ludzie w pewnych sytuacjach życiowych - szczególnie w tak tragicznych, jak złapanie się w własną pułapkę i oczekiwanie w niej na grożącą w każdej chwili śmierć - ujawniają podobne cechy, niezależnie od prawdziwych czy przybranych szatek...

Zabawa zaczyna się wraz z podniesieniem kurtyny. Trójka "chłopów na schwał" w habitach potulnych siostrzyczek wzbudza z miejsca huragany śmiechu. Dalsze zachowanie się "mniszek"-bandytów, ich słownictwo (chyba dla teatralnych celów mimo wszystko przesadnie naszpikowane "łaciną"...) to nieustanna - w początkowej części przedstawienia - podnieta do szczerej zabawy, która stopniowo przeradza się w grozę: czarny humor, makabreskę na scenie, rozładowana dopiero w finale przedstawienia, przerażającą walkę szaleńców, połączoną z godną uznania dla aktorskiego wysiłku akrobację. I tu jednak, w II akcie, gdy widz oswoi się już nieco z widokiem rozkładającego się na scenie trupa, nie brak momentów pełnych dowcipu i humoru. Ale nie brak też momentów nudy i zmęczenia. Moza sprawa to pierwszych przedstawień, nie należytego jeszcze "rozkręcenia się" aktorów, zwolnionego tempa.

A trójka tytułowych bohaterów jest świetna. Wiktor Sadecki, Jerzy Binczycki i Jerzy Zelnik w mnisich kornetach warci są - jak mawia pewien mój znajomy - wszystkich pieniędzy. Grają podwójnie. Ich sytuacja sceniczna narzuca maskowanie się, ich teatralna rola - ukazania tego w sposób nie nachalny, nie wulgarny, pełen wdzięku i finezji. Udaje im się to w pełni. Dawno nie widzieliśmy na scenie tak świetnej gry - twarzą, tak wielkiej roli mimiki. Na szczególne uznanie zasługuje niezwykle trudna rola głuchoniemej młodej zakonnicy o buntowniczych porywach, z wyrazem odtworzona przez Jerzego Zelnika, niezapomnianego Faraona, którego, jak dotąd, nie zdołano należycie wykorzystać w krakowskim teatrze. A młody to aktor o warunkach chyba wyjątkowych i - jak sądzić można po ostatniej roli - niemałych zdolnościach.

Dla przeciwstawienia pewnie swym oprawcom Senora ukazana została jako kobieta-anioł: naiwna, niewinna, dobra, piękna. Jej klejnoty ani na moment nie przywodzą nam na myśl sprawy wyzysku, przemocy, cierpień i łez innych. Senora wzbudza tylko sympatię i litość. Nie ma w niej nic z przewrotności. Wynika to chyba nie tyle z predyspozycji młodej aktorki, która "nie udźwignęła" roli (Marię Rabczyńską, debiutującą w Starym Teatrze, znamy z ciekawych ról w "Rozmaitościach"); wynika raczej z ogólnej konwencji przedstawienia.

Bo, jako się rzekło, krakowskie "Mniszki" to przede wszystkim świetna zabawa. Zabawa, w której jedynie od czasu do czasu - mimo nietypowości fabuły i scenerii - przenika widza błysk zastanowienia; z czego się śmiejecie?...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji