Artykuły

Nieprzyjemnie nie znaczy źle

XI Ogólnopolski Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnychn w Łodzi podsumowuje Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Za dwa dni XI Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych przejdzie do historii. A wraz z nim rzeczy przyjemne (o których powinniśmy jednak pamiętać) i nieprzyjemne (o których można zapomnieć, ale nie o wszystkich).

Wychodząc od tytułu festiwalu, stwierdzić należy, że najprzyjemniejsze było w nim to, że w ogóle się odbył. Jest to jedyny w Łodzi tej rangi festiwal teatrów dramatycznych, a prezentuje gust i wrażliwość swego dyrektora - Ewy Pilawskiej (jednocześnie dyrektora Teatru Powszechnego, który jest festiwalu gospodarzem i organizatorem). Czy się to komuś podoba, czy nie, tak się to teraz w świecie odbywa: jeden dyrektor - jeden program.

Pilawska, co udokumentowała mijająca edycja imprezy, sporo po polskich teatrach podróżuje i jeszcze więcej ogląda. Kilka lat temu uznając, że formuła wyłącznie festiwalu sztuk przyjemnych wyczerpała się, dodała "sztuki nieprzyjemne", rozumiejąc je - podobnie jak G.B. Shaw - jako dramaty nie do śmiechu.

Przyglądając się repertuarowi XI festiwalu, trzeba zauważyć, że był on przede wszystkim "nieprzyjemny".

I bardzo dobrze. Bo jak tu się śmiać wobec rzeczywistosci.

Bogato i kryzysowo

Dyrektorka festiwalu zaprosiła renomowane sceny i teatry z nieznanych w Łodzi ośrodków. Zaprezentowano osiem tytułów (przed nami ostatni, dziewiąty "Zapasiewicz gra Becketta") z Łodzi, Warszawy, Krakowa, Jeleniej Góry, Częstochowy i Szczecina. Zostały dobrane tak, by pokazać w Łodzi to, co najważniejszego wydarzyło się w teatrze repertuarowym w minionym sezonie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na niektóre decyzje wpływ wywierać musiało położenie geograficzne teatrów i nazwiska występujących w spektaklach aktorów.

W nazwiskach było bogato: oglądaliśmy Piotra Fronczewskiego, Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Jana Kociniaka (w nieznośnie złym "Królu Edypie" w reżyserii Gustawa Holoubka z warszawskiego "Ateneum"), a także Janusza Gajosa, Jerzego Radziwiłowicza, Władysława Kowalskiego (w słabym dramaturgicznie tekście Jerzego Pilcha "Narty Ojca Ýwiętego", który wyreżyserował Piotr Cieplak na scenie Teatru Narodowego w stolicy).

W formie - kryzysowo: obie warszawskie sceny nie zapisały się godnie w historii festiwalu. Piotr Cieplak starał się z "Nart..." zrobić inscenizację na miarę swego talentu, co - paradoksalnie - obnażyło mielizny tekstu, jego konstrukcji i przesłania. Niby dramat był, a jakby go nie było... U Holoubka natomiast "Król Edyp" okazał się tragedią wykrzyczaną, a sam bohater jedynie koturnową postacią, wobec wielkości której katharsis traci swój sens.

Zdecydowanie lepiej wypadł krakowski Stary Teatr, który pokazał "Niewinę" [na zdjęciu] Dei Loher w reżyserii Pawła Miśkiewicza. To wielce utalentowany reżyser i prawdziwy intelektualista, więc z tekstu Loher wyrzeźbił przedstawienie głębokie i mądre, lecz przy tym nużące, usypiające czujność widzów. Dobrze zaprezentowali się w nim m.in. Jan Peszek i Iwona Bielska.

Przy wszystkich mankamentach dramatu, nie sposób jednak uznać go za jeden z ważniejszych, choć jednak powierzchownych, współczesnych tekstów,. Festiwal nie musi prezentować tylko tego, co tak zwany przeciętny widz jest w stanie uznać za interesujące i dobre.

Na szczęście Pilawska, choć troszkę "wpuszcza się w maliny" z Ateneum i Narodowym, zrywa z magią nazwisk i zaprasza spektakl wypróbowanego reżysera - Marka Fiedora, który zrealizowano w warszawskim Dramatycznym. I tak pojawia się "Samobójca" Nikołaja Erdmana.

Przedstawienie skrzy dowcipem i poraża prawdą. Ukazuje miniony system Rosji radzieckiej w krzywym zwierciadle, zza którego wyłania się idealne odbicie polskiej współczesności. Spektakl jest też interesujący w formie (przemieszcza się ze sceny do foyer i z powrotem), daje znakomitą, symultanicznie graną scenę pożegnalnego przyjęcia i fascynującą aktorską kreację Gabrieli Muskały. To przedstawienie przyjemne i nieprzyjemne zarazem, z pewnością niedoskonałe, ale jedno z najważniejszych na tegorocznej imprezie.

"Jelenia" bez pudła

Najważniejsze, w moim odczuciu najprzyjemniejsze (trochę też nieprzyjemne) i może też najlepsze przedstawienie dyrektor Pilawska wynalazła w Jeleniej Górze. Komu z Łodzi chciałoby się jechać tak daleko, do teatru niemal nieznanego? Przed festiwalem pewnie nikomu, po festiwalu - wierzę, że choćby tym, którzy obejrzeli "Dialogi o zwierzętach" Aleksandra Żelezcowa w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego.

Tekst Żelezcowa, będący mozaiką ułożoną ze scenek, dialogów i monologów, nie sprzyja aktorom w nabieraniu pewności siebie. Tymczasem zespół Teatru im. Norwida czuje się w bezpośredniej bliskości z publicznością doskonale. Już w pierwszej scenie postacie popijają wódeczkę, przyjaźnie zerkając na widzów, jednak to jedyny bezpośredni zwrot do nich. Dalej, wykorzystując nawiązany kontakt, konstruują piękny traktat o ludzkiej kondycji, który mógłby nosić tytuł "Porozmawiajmy o sobie".

Spektakl jest głęboko mądry, refleksyjny, przy tym niepozbawiony znakomitego humoru. Może i rozlicza się z radziecką przeszłością, jednak przede wszystkim podkreśla wartość humanizmu jako najwłaściwszej drogi do człowieka. Prócz tego przedstawienie zachwyca skromnością formy i sprawnością aktorów. Moje serce podbiła niesamowita Krystyna Dmochowska, która ze wszystkiego, co miała do dyspozycji (albo czego nie miała), potrafiła uczynić atut, obronić każdą postać. Bo trzeba dodać, że szóstka aktorów wciela się u Rekowskiego we wszystkie wymyślone przez autora role, a jest ich kilkadziesiąt.

Prawdziwie przyjemnym spektaklem, prezentującym w szlachetny sposób niekiedy absurdalny humor Wiesława Dymnego, była "Skrzyneczka bez pudła", którą pokazał częstochowski Teatr im. Mickiewicza. Z mieszanymi uczuciami oglądałem "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Anny Augustynowicz - spektakl trudny, ciężki, ale niewątpliwie ważny. I bardzo gorzki, uświadamiający, że nie ma jednego wyzwolenia, że wolności jakoś nie umiemy pożytecznie wykorzystać, że tracimy czas.

Na tle całego festiwalu, "Testosteron" pokazany przez gospodarzy to taki spektakl w pół drogi. W lekkiej formie poruszający poważne tematy, ale... tematy odrobinę zastępcze. Niby też ważne, ale ważne inaczej. Cóż... "Powszechny" to przede wszystkim teatr popularny, więc tylko cieszyć może, że wybierając komedię, wybrał tekst o postawach współczesnych traktujący.

Drogo i za złotówkę

Generalnie jednak wydaje się, że na XI Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych zabrakło niepokoju, jaki jest udziałem teatrów, jeśli można tak powiedzieć, ze ściany zachodniej. Miejsce dla teatrów z Legnicy czy Wałbrzycha z pewnością znalazłoby się w Łodzi, mam nadzieję, że publiczność pragnąca poznać co dzieje się na scenach - o których mówi się coraz częściej, że stają się najważniejsze w Polsce - też by się "znalazła". Na pewno, niestety, nie znalazły się na to pieniądze.

Ale to już nie wina Pilawskiej, która - nie zaryzykuję wiele - czyni cuda, by w czasie dwóch miesięcy pokazać kilkanaście przedstawień (tylko otwierające i zamykające festiwal grane jest raz). Władze miasta coraz częściej "przebąkują" o konieczności organizacji nowego festiwalu teatralnego (w Teatrze Nowym) i być może dlatego w tym roku wsparły imprezę w "Powszechnym" kwotą zaledwie 50 tys. zł. To nonszalancja wobec teatru i arogancja wobec mieszkańców Łodzi: brak pieniędzy od miasta owocuje wysokimi cenami biletów, które w tym roku sięgały nawet 150 złotych. Szkoda, że prezydent miasta o tym nie pomyślał.

Pilawska w to miejsce pomyślała o bezrobotnych i na 26 kwietnia zaprasza ich do teatru na "Lekcję stepowania". Bilety będą po złotówce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji