Artykuły

Komedia importowana?

Wystawiana w "Ognisku Polskim" 3-aktowa sztuka W. Fałkowskiej i Aleksandra Rowińskiego "Gorący uczynek" podoba się, lecz też daje dużo do myślenia. Nie treść jej, która jest nieskomplikowana, i tzw. intryga główna, znana jeszcze z "Dekamerona" lecz okoliczności wystawienia.

To szczególnie jest ciekawe. Komedia z życia współczesnego napisana była w Polsce. Zgodnie z tym zawiera nieodłączne cechy polskiego humoru, przeważnie sytuacyjnego. Wszystko, co tam przedstawione, w Kraju bawi do łez. Dawno zauważono że najlepszym antidotum na drętwość sytuacji jest pośmianie się z niej. I z samych siebie, bo przecież tak czy inaczej losy wszystkich są typowe i dzielą tylko szczegóły.

Przedstawiono trzy dni z rodziny. Może trochę "lepszej" niż przeciętna ("bo służącej im się zachciało w takich ciężkich czasach"). Ale autorzy mówią: niedobrze, jak zachciewa się więcej niż powinno". Niedobrze, rzeczywiście, ale to już opowiadanie akcji sztuki.

Jednak chodzi o inną sprawę. Sprawę humoru. I specjalnego klimatu. Dawno już o tym rozmawiano. Robiono próby. Teraz wreszcie problem jest widzialny.

Czy można zaadaptować sztukę krajową (przez jej wspomniane elementy specjalne i jeszcze kilka innych) w zagranicznym środowisku polskim? (Tłumaczenie na inny język jest sprawą inną, może prostszą). Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie po obejrzeniu "Gorącego uczynku". Wysiłku adaptacji i reżyserii podjął się Wiktor Budzyński, zdolny i znający się na rzeczy. Pomyślał chyba od razu, że w autentycznym brzmieniu sztuka nie będzie bardzo zabawna w Londynie. Cóż, inna akustyka sali. Dlatego też reżyser zaczął dostosowywać: może teraz się przyjmie?

Lecz bez żartów. Zdaje się, że zapomniano, iż jedną z najważniejszych rzeczy w polskich współczesnych sztukach, skeczach i podobnych przedstawieniach język. Specjalny. Może nowoczesny. W każdym razie skrótowy; nie zawsze w pełni piękny i cenzuralny. Może nieprzemyślany, z żargonu, lecz celnie oddający różne sytuacje - też może niezbyt cenzuralne, wspaniałe, ale za to autentyczne i które niestety lub stety są codzienne w Polsce. Dawniej był żargon studencki, "młodzieżowy", uliczny, fałszywych wyższych sfer. Teraz się to pomieszało. Jest żargon codzienności, tego co jest. Czy dobrze. Niedobrze. Ale jest.

Dla innych język ten jest "nieprzyswajalny". Z tym więc się borykał reżyser. Wybrał drogę pośrednią. Sztuka się przyjęła. Ale dla widzów z Polski (i obiektywnie też) zatraciła autentyzm. Np. Magda mówi do kuzynki "O.K.", panie żegnają się słowem "bye, bye". W Warszawie? Takich kwiatków angielskich jest jeszcze więcej - choć przecież na innym miejscu stale podkreślają, że są w Polsce. Chyba pomyłka.

Lecz przez to trafiono bardziej w akustykę teatru emigracyjnego. Wniosek jeden, że przy następnych adaptacjach trzeba się lepiej zastanowić. Teraz zabawność komedii tuszuje niejedno.

Gra niewielki zespół aktorów teatru ZASP. Zrobili miłą niespodziankę lekkością i wyczuciem akcji. Po dłuższej przerwie ukazała się na scenie Teodozya Lisiewicz, w trudnej, charakterystycznej roli. Była zabawna, mówiła przesadnie, lecz z przesadą zamierzoną i żywo przyjmowaną przez widownię. Wydobyła wszystkie humorystyczne cechy swej roli. Wystąpieniem w trzecim akcie przyczyniła się do prawie klasycznego zakończenia komedii. Śpiew zabrzmiał prawdziwą nutą.

Hanna Reszczyńska, znana w Polsce widzom teatrów w Krakowie, Rzeszowie i Wrocławiu grała najspokojniej i naturalnie. Wydaje się, że życie w którym uczestniczy na scenie jest dla niej łatwo zrozumiałe jako takie. Z Heleną Kitajewicz stworzyły parę "szczerych" przyjaciółek, nierozerwalnych, którym imponują sprawy wyższych sfer warszawskich i życie artystyczne. Nie wiedzą co bardziej. Obie aktorki dobrze się uzupełniają. Uderza przyjemny, śpiewny głos Heleny Kitajewicz i lekkość ruchu. Lecz jest wrażenie że właśnie ona i Witold Scheybal gubią się najbardziej w "specyfice krajowej" i trudne jest jej przedstawienie, lub patrząc odwrotnie oni łączą tę rzeczywistość z widzami emigracyjnymi. Tych dwoje wydają się za bardzo zachodni by przedstawić współczesną Polskę.

Róla Łubieńska wprowadza niepokój tak w sztuce jak na widowni. Dynamiczna, w modnych szortach zachwyca młodych widzów, może trochę gorszy starszych. Wprowadza w każdym razie potrzebną zmianę. Dykcję ma bardzo dobrą. Tylko nie bardzo bliskie jej sformułowania przychodzą jej z trudnością. Temu debiutowi na scenie polskiej (Róla Łubieńska skończyła angielskie studia dramatyczne) należałoby poświęcić szersze omówienie. Warunki zewnętrzne, dykcja, specjalny, matowy głos angażują widzów.

Panowie, Witold Scheybal i Jan Hubert, występują z konieczności w komedii jako rywale. Pierwszy stwarza dobrą postać męża. Rzadko traci cierpliwość. Jest opanowany, ale te nowoczesności polskie nie są dla niego proste. W drugiej roli Jan Hubert (po "Obronie Ksantypy" Morstina - w recenzji ze sztuki Stanisław Baliński pisał wtedy: "podobnie do Gregory Pecka aktor grał powściągliwie i z pewną ujmującą nieśmiałością") był i już o wiele żywszy. "Gorący uczynek" daje mu okazję bardziej niż poprzednia sztuka nie tylko do dekoracji sceny, lecz do stworzenia dobrej postaci Maciejki - kulturysty, szczególnie przy jego warunkach zewnętrznych.

Dekorowali Smosarski i Scheybal. Zorganizował kpt. Koller.

A całość bawi, chwilami denerwuje, co jest dobre. Różnie zachowują się ludzie schwytani na gorącym uczynku, gorący uczynek nie zawsze musi znaczyć to samo; tak komizm jak i intryga mogą wyjść ludziom na dobre. Taki jest morał naprawdę współczesnej komedia.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji