Artykuły

"SŁONECZNIKI" komedia w trzech aktach, Leokadii Lisiewiczowej

W związku z komedią p-ni Lisiewiczowej przypomniałem sobie, jak to, przed kilkunastu laty, p. A. Zaleski, ówczesny Minister Spraw Zagranicznych wziął mnie z sobą, w charakterze "sztabu", na urzędową wizytę do Budapesztu. Wśród przyjęć oficjalnych, obiadów i bankietów, miał miejsce również bal w pałacu jakiegoś węgierskiego magnata, połączony z teatrem amatorskim, w którym brała udział żona Premiera Węgier, hr. Bethlenowa, będąca jednocześnie autorką granej jednoaktówki. Słuchająca publiczność bawiła się dobrze, wybuchając często śmiechem. Ponieważ wszystko co się działo na scenie było dla mnie... nemtudum, zwróciłem się do sąsiada, którym był starzec o przepysznej, rasowej głowie, z bokobrodami zaczesanymi na twarz i wąsach, ze szpicami tak ostrymi, że przyszła mi na myśl węgierska papryka i poprosiłem go o objaśnienie mi treści komedii... Lecz starzec machnął tylko lekceważąco ręką i jakby dziwiąc się mej ciekawości, odpowiedział: - "Przecież tę sztukę pisała kobieta"... - Więc cóż z tego. - Kobiecie powinno wystarczyć umieć napisać dwa słowa t.j. ou et quand!! - ponieważ mówiliśmy po francusku.

P-ni Lisiewiczowa nie postępuje w myśl poglądów węgierskiego arystokraty, napisała już bowiem kilka utworów dramatycznych i sądząc ze Słoneczników, powinna dalej iść śladami G. Zapolskiej. Lecz kto wie, czy mój węgierski paradoksista, gdyby patrzył, prawdopodobnie już z nieba, na komedię p-ni Lisiewiczowej podczas jej premiery w Ognisku, czy nie miałby powodu do radości i nie utwierdził się jeszcze w swej teorii: trzy kobiety w ciągu trzech aktów zajmują się wyłącznie trzema Tadeuszami (czyby nie nazwać ich męskim pra-imieniem Adam?) oraz zagadnieniem kiedy? i gdzie?

Jeśli mówić o treści Słoneczników, to jak na trzy aktową komedię jest trochę za... wiotką. Najbardziej interesującym jest akt II., wskutek zarysowującego się problemu odmienności "podejścia" do miłości dwóch pokoleń z okresu międzywojennego, t.j. matki i córki, pierwszej praktycznie romantycznej i lubującej się w formie i formach i drugiej, studentki uniwersytetu, przerzucającej się łatwo i prosto z nauki i sportu do... nieformalnych sytuacji miłosnych. Ta różnica w ustosunkowaniu się do miłości każdego pokolenia jest zagadnieniem obyczajowym, ciekawym i ważniejszym od psychologicznej ewolucji stanów uczuciowych, powtarzających się z konieczności, niezależnie od pokoleń...

Szkoda również, że w akcie pierwszym publiczność nie może podzielać niepokoju matki, czy dawny kochanek zjawi się wreszcie po 16 latach jej oczekiwania, czy też zawiedzie ją raz jeszcze, albowiem publiczność, na podstawie spisu osób, który nie wymienia żadnego Tadeusza, wie z góry, że matkę spotka nowy zawód. Czy choćby ze względu na wrażenie aktu I. nie wprowadzić ukochanego matki na scenę z końcem sztuki, tym bardziej, że w akcie III. wszystkie trzy kobiety zdobywają swych Tadeuszów.

W każdym razie, w trzecim akcie wszyscy są szczęśliwi! Przede wszystkim publiczność: mężczyźni, że przez trzy akty byli... słońcem, kobiety, że odnalazły siebie... w Słonecznikach, no i chyba autorka, że uszczęśliwiła wszystkich, czego nie dokonała ani Nałkowska w "Domu Kobiet", ani Szczepkowska w "Sprawie Moniki". Dowodem talentu p. Lisiewiczowej jest nerw sceniczny jej sztuki i doskonałe role. Postać Matki, łamiącej się między wspomnieniami kochanki, a obowiązkami macierzyńskimi, odtworzyła umiejętnie p. Domańska, nadając jej manierę i styl poprzedniego pokolenia, co nie powinno jednak przeszkadzać nasyceniu jej uczucia do córki większą serdecznością i ciepłem. W roli Córki ukazała się polskiej publiczności p. Janina Katelbach. Wiedzieliśmy o jej poważnych studiach scenicznych, o powodzeniu na scenach angielskich, oraz, że ma urodę i wdzięk, ale nie wiedzieliśmy, że ma doskonale postawiony głos, świetną dykcję, swobodę i prostotę i, że jak się zaśmieje wszystkimi zębami to - jak mówią Francuzi - On peut lui donner le bon Dieu! Jestem przekonany, że panią J. Katelbach czeka przyszłość na scenach zagranicznych, ale mimo to powinna, choć by dla zachowania polskiego akcentu, grywać czasem na scenie polskiej, aby kiedyś móc zabłysnąć na dużej scenie w Warszawie! P. Sempolińska, niezawodna w rolach charakterystycznych, jest świetnym "garkotłukiem", ale może nieco przerysowanym, nie w dykcji, tylko w pozie i geście. Przypuszczam, że p. Radulski, który jako reżyser sztukę ustawił i wystawił doskonale, zgodzi się ze mną i co do tego drobnego szczegółu.

Wreszcie uwaga dla 5 teatru nie obojętna: za każdą nową premierą odczuwa się coraz bliższy i coraz ściślejszy kontakt sceny z widownią, kontakt, który jest zasługą reżyserów i artystów, wznoszących stale poziom londyńskich przedstawień teatralnych.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji