Artykuły

Zatupany Czechow

Naczelny ideolog oświatowo-kulturalny, ludowy komisarz oświaty RFSRR, Anatolij Łunaczarski w 1923 roku wyrażając stosunek nowej epoki (czytaj: bolszewickiej Rosji) do twórczości Antoniego Czechowa, jako pisarza o "wartościach wątpliwych", stanowczo domagał się, by nie grano utworów dramaturga. "Sądzę, że dla Czechowa w naszym rosyjskim repertuarze nie ma dzisiaj miejsca" - wypowiadał się na łamach prasy. Zaszkodziło Czechowowi określenie, jakie funkcjonowało przy jego nazwisku, mianowicie, że jest "piewcą nastrojów" inteligencji rosyjskiej i jej "pełnych pesymizmu tęsknot". No, a to przecież nie współbrzmiało z nową epoką zapowiadającą lepsze życie, czasy powszechnej szczęśliwości i sprawiedliwości społecznej. Obowiązujące, zresztą, do niedawna jeszcze.

Ale o tym wszystkim Czechow nigdy się nie dowiedział. "Na szczęście" dla siebie zmarł w 1904 roku, a więc na długo przed rewolucją. Jednak w ostatnim swoim utworze, "Wiśniowym sadzie", napisanym tuż przed śmiercią, stworzył postać Trofimowa, zwolennika radykalnych zmian w życiu Rosji, które to zmiany przyniosą szczęśliwe życie dla wszystkich, życie pozbawione wyzysku człowieka przez człowieka, itd, itd. Tyle, że wygłaszane przez Trofimowa kwestie budzą śmiech na widowni. I o to właśnie chodziło autorowi, by potraktować je z pewną dozą komizmu i ironii. Tak, zresztą, jak cały utwór. Wbrew pozorom pełen pułapek czyhających na reżysera. Stąd chyba bierze się tak ogromny rozrzut w interpretacjach "Wiśniowego sadu" oraz rozmaite pomysły inscenizowania tego dramatu.

Ta sztuka o odchodzącym czasie, a wraz z nim o odchodzącej epoce ludzi pewnej klasy, pewnych manier, pewnych obyczajów, wreszcie o odchodzeniu pewnej formacji kulturalnej i społecznej - choć korzeniami tkwi w ówczesnej Rosji ma przecież charakter uniwersalny. I właśnie chyba owa uniwersalność "Wiśniowego sadu" decyduje o tym, że jest on grany na scenach niemal całego świata, że ciągle należy do żelaznego repertuaru teatralnego.

Sprzedaż na licytacji (za długi) wiśniowego sadu i całego dworu, rodzinnego majątku Gajewych, a następnie - już na polecenie nowego właściciela majątku - wyrąb starych, wiśniowych drzew pamiętających najdawniejsze dzieje tej rodziny, po czym rozpierzchnięcie się wszystkich w różne strony, by szukać tego, co nowe, nieznane, by rozpoczynać życie na nowo, oraz rozpacz starego, jak te wiśniowe drzewa sługi, przez nieuwagę pozostawionego samotnie na śmierć - to widome oznaki odchodzącego czasu i pewnego sposobu życia. Wszystko tu jest ostatnie i nic już nie powróci (tak jak jest "Ostatni zajazd na Litwie" u Mickiewicza). A granice między dawnymi a nowymi czasy wyznacza tu topór spadający na wiśniowy sad. Zaś symbolem na zawsze odchodzącego już świata jest przede wszystkim postać Firsa, 87-letniego lokaja Gajewych.

I mimo że autor nie uczynił Firsa postacią centralną, lecz zaledwie epizodyczną, to jednak ważną. Już przez samą swą obecność na scenie stary Firs mówi o czasie, który nie wróci, o życiu, które przeżył w tym majątku, o wiśniowych drzewach, z którymi pospołu się starzał. Toteż śmierć wiśniowego sadu jest wyrokiem na Firsa.

Wprawdzie po tej samej co Firs, stronie rzeki przemijania stoi Raniewska i jej brat Gajew, ale na nich jeszcze nie pora. Przez chwilę będą świadkami odchodzenia tradycji.

Niestety, w warszawskim przedstawieniu obydwie te role niezbyt trafnie zostały obsadzone i reżysersko poprowadzone. Gustaw Lutkiewicz, znakomity, doskonały aktor, któremu zawdzięczam jako widz, tak wiele wzruszeń artystycznych, jest za młody do tej roli. To znaczy, gra o wiele młodszego Firsa, aniżeli Firs Czechowowski. Reżyser wyraźnie też powściągnął aktora i nie pozwolił mu tym samym wydobyć z postaci owego dramatu niepotrzebności człowieka, przez co finałowa scena zaryglowania okien i zatrzaśnięcia drzwi (jakby symbol brutalnego zatrzaśnięcia drzwi do pewnego świata) z pozostawionym wewnątrz Firsem, najbardziej przejmująca scena w dramacie Czechowa, nie wybrzmiała tu zupełnie.

Podobnie jest z główną rolą przedstawienia. Danuta Stenka jest jeszcze za młoda do roli Raniewskiej. Niekoniecznie metrykalnie, bo jak wiadomo od tego jest charakteryzacja. Za młoda jeśli chodzi o doświadczenie aktorskie. No i źle poprowadzona przez reżysera. Raniewska u Czechowa jest arystokratką w każdym calu, w każdym geście, w każdym słowie wypowiadanym, w sposobie poruszania się. Jest rysowana delikatną kreską, stworzona jakby z półtonów, półcieni, przepojona poezją i liryką, jest lekka, zwiewna, zalotna i mimo iż posiada dwie dorosłe już córki (jedną przybraną) pełna jest marzeń i tęsknoty do miłości.

Tymczasem Raniewska Danuty Stenki jest narysowana grubą kreską. Przesadna. Nieustannie się śmieje, zachowuje się głośno jak kobiety "z magla", z jakąś dziwną nerwową nadekspresją porusza się po scenie nie wyjmując prawie papierosa z ust. Jest zbyt prostacka jak na dziedziczkę. Jednak mimo hałaśliwego zaznaczania swej obecności na scenie, my widzowie niewiele w gruncie rzeczy wiemy, co dzieje się w duszy Raniewskiej, która przecież przeżywa ciągle jeszcze tragedię śmierci ukochanego syna, która w miłości doświadcza zawodu, która jak ćma goni po świecie za szczęściem... A więc nie jest to tak zupełnie pusta od środka postać, jakby to z pozoru wyglądało. Ale dla nas jest właściwie pusta, nijaka. Zagrana została zbyt powierzchownie, bez jakiejkolwiek próby odsłonięcia wewnętrznego dramatu, jaki przecież przeżywa. Raniewska została tu po prostu zatupana, jak zresztą całe przedstawienie. Zatupane, zakrzyczane, zabiegane. Do dziś dźwięczy mi w uszach stukot po scenie bucików Warii granej przez Aleksandrę Konieczną, która, ma zresztą kilka interesujących scen w tym spektaklu.

Najlepszą rolą w przedstawieniu jest postać Łopachina w ciekawej interpretacji Jarosława Gajewskiego, chwilami bardzo zabawna jest pokojówka Duniasza Małgorzaty Kożuchowskiej, zaś Ania Agnieszki Kotlarskiej jest przekonująca swoją młodością. Generalnie jednak jest to spektakl nieudany. Tak w interpretacji tekstu, jak w pomyśle inscenizacyjnym i wykonaniu aktorskim.

Może na tej negatywnej ocenie przedstawienia zaważyły moje oczekiwania, z jakimi przyszłam do teatru. No, bo skoro przedstawienie reżyseruje artysta pochodzący z kraju Czechowa, należący - jak czytam w programie do spektaklu - do czołówki reżyserów rosyjskich, który pracował w Teatrze Armii Radzieckiej, potem w Państwowym Teatrze Małym i Moskiewskim Teatrze Artystycznym, a w latach 1988 -1994 pełnił funkcję głównego reżysera

Armii Radzieckiej, poza tym kieruje Wydziałem Reżyserii w Rosyjskiej Akademii Sztuki Teatralnej - no to spodziewałam się co najmniej interesującego spektaklu. Tymczasem jest to rzecz nieudana. A już zupełnie nie do przyjęcia jest ta "radosna lekkość bytu" postaci scenicznych, które jakoś tak radośnie godzą się na opuszczenie wiśniowego sadu, na dramat odchodzącego czasu, a z nim pewnych wartości i niemal ochoczo kroczą na spotkanie nowego życia (czyt. nowej epoki), nie oglądając się wstecz, jakby rzeczywiście nie było nic do przeniesienia, do zatrzymania z tej odchodzącej kultury, z tych wartości budowanych przez lata. Czy rzeczywiście wszystko, co tyczy tamtej epoki, tamtej formacji i pewnych wartości powinno ulec skreśleniu, bo nie potrzebne, nieprzydatne w nowych czasach, które niebawem nadejdą (rewolucji 1917)? I czy rzeczywiście Czechow napisał sztukę o ludziach - reliktach, będących jedynie historyczną przeszłością?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji