Artykuły

"PREMIERA PANA PREMIERA"

"PREMIERA PANA PREMIERA"

Czas i przypadek, tych dwóch wielkich organizatorów, sprawiły, że znowu nadeszła dobra koniunktura dla teatru spełniającego specjalne zadanie: satyry i wezwania do naprawy społecznej, uczenia bawiąc. Trudno przypuścić, aby Fredro, jako autor "Zemsty" zmówił się z Chudzyńskim, aby jeden po drugim, w pełnej zgodzie, zaczęli wytykać ziomkom ułomności życia społecznego i charakteru narodowego, otwierając przyszłości nowe horyzonty. Wystawienie przez Teatr Polski ZASP, pod kierownictwem artystycznym Leopolda Kielanowskiego sztuki Chudzyńskiego, jest wdzięcznym przykładem zachowania ciągłości tradycji teatru emigracyjnego. Jest to też ratowanie przynajmniej z wypróbowanej przeszłości, tego czego nie zdołało się pomnożyć nowymi nabytkami.

Nowa wersja "Premiery..." jest rzeczywiście odkurzoną i odświeżoną wersją tego, co choć napisane było podobno "na kolanie", w ciągu niespełna dwóch tygodni, podczas grania poprzedniej sztuki tegoż autora, pt. "Miłość surowo wzbroniona", nie "przeminęło z wiatrem" i zachowało swe zasadnicze wartości sceniczne, które wymagają dla pełnego ich wygrania szczególnie mocnego zespołu komediowgo. Warto porównać więc poprzednią obsadę z obecną. Obie okazują się prawie równie "młodzieńcze": obok Bełskiego i Bełskiej byli: Ina Sobieniewska, Robert Hopen i Edward Chudzyński, gdy obecnie obok Stanisława Zięciakiewicza jest autor sztuki oraz Robert Oleksowicz wrazi z Ewą Krukowską i Stanisławą Horwat. Reżyseria przypadła Stanisławowi Zięciakiewiczowi, seniorowi zespołu, szczególnie przysposobionemu do przygotowania widowiska lekkiego, śpiewnego i prześmiesznego na przemian. Przy zaktualizowaniu widowiska wprowadzone zostały nowe akcenty.

Nad wątkiem tego, pierwotnie, wodewilu, który został zaawansowany do stopnia "Komedii muzycznej", nie ma co się tutaj rozwodzić. Istotnie, jest to komedia pomyłkowych ambicji politycznych, artystycznych i miłosnych. Obok satyry podkreślona jest w sztuce nuta samokrytyki. I tutaj trzeba wziąć trochę w obronę młodszych wykonawców. Gdy Stanisław Zięciakiewicz jako Józio Figielski i jednocześnie reżyser - w odpowiedzi na pełną swady tyradę fertycznej prezesowej Melanii Szeptalskiej w wykonaniu Stanisławy Horwat - woła: "Cóż to za bełkot?" rzecz choć nie bez racji wypada bardzo ostro. Bo, istotnie, najsłabszą stroną młodszego pokolenia aktorskiego jest niedostatecznie czysta i wyraźna wymowa, dykcja sceniczna. Dowcipy nie giną i sens akcji się wyjaśnia z chwilą pojawienia się na scenie Zięciakiewicza. Trochę zbyt piskliwe wybuchy obdarzonej pięknym głosem śpiewaczki widocznie nie dały się opanować perswazją reżysera. Podobnie w tym widowisku utrzymanym w tonie między farsą i operetką niektóre piosenki wypadają jak własna parodia. Przez pewne ogólne ściszenie swej postaci Jola, kuzynka Meli, w wykonaniu Ewy Krukowskiej, wypadła lepiej. Robert Oleksowicz jako Jasio Drobiński powściągliwą grą uwypuklił sympatyczne rysy młodego autora sztuki, a właściwy autor sztuki, Edward Chudzyński, jako Kazio Gapiński, robił z siebie (jak zawsze - ofiarnie) politycznie niedorozwiniętego.

Wracając do sprawy wymowy wypada zauważyć, że w tej nieprzychylnej sytuacji dla teatru, który gra tylko dwa do trzech razy na rok, jest jednak pewna szczęśliwa okoliczność. Młodzi aktorzy rozporządzają dłuższymi okresami wolnego od występów czasu, co pozwala im pójść śladami Demostenesa i popracować na plażach Sussexu i Devonu nad swą dykcją. Kamyków im tam nie zabraknie. Zdaje się, że tą drogą poszedł zespół "Pro Arte" chlubnie w sztuce wspomniany. Nasuwa się jeszcze druga sugestia, postawić na środku widowni magnetofon i nagrać tyrady, a potem niech nagranie przesłuchają wykonawcy. Doskonała metoda kontroli stosowana coraz powszechniej przy nauczaniu języków rodzimych i obcych. Wiele kłopotów zdejmie z głowy reżyserów.

Wdzięczne pole do popisu całkowicie wykorzystał Jan Smosarski, jako scenograf, dokonując drastycznej tranformacji wnętrza scenicznego. Partie fortepianowe, które w pierwszej wersji wykonywał Gapiński na scenie, gra obecnie równie świetnie Andrzej Marek z ukrycia poza sceną. Równie udatnie jak zawsze operuje światłami Feliks Stawiński. Beno Koller jako administrator teatru z wielkim poświęceniem dba o dobrą organizację całości, jak również i o wypełnienie publicznością widowni, co mu się w tym, prawid już ogórkowym,, sezonie w dużym stopniu udaje.

Każdego, kto widział niegdyś tę sztukę, nowa wersja odmłodzi o 15 lat. Będzie się bawił beztrosko, o ile tylko od tej bezpretensjlonalej, ale - zręcznie skoncypowanej, sztuki nie będzie się spodziewał metaficznych wstrząsów dramatycznych. (Wyrażenie zaczerpnięte od Witkacego).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji