Artykuły

Hamlet i Gertruda intrygują. Reszta jest milczeniem

"Hamlet" w reż. Macieja Sobocińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Po co wystawiać dzisiaj Szekspirowskiego "Hamleta"? Kim jest tytułowy bohater, co stanowi o jego sile/słabości? Maciej Sobociński, reżyser najnowszej adaptacji "Hamleta" w Teatrze Bagatela, na tak postawione pytania odpowiada wzruszeniem ramion.

Jego "Hamlet" mówi o wszystkim i o niczym. Jest w miarę poprawnym streszczeniem doskonale znanej fabuły, ale bez jakiejkolwiek próby interpretacji tekstu. Taki teatr to dzisiaj kompletny anachronizm. Nie pomogą ornamenty, skoro wadliwy jest mechanizm: rytm przedstawienia Sobocińskiego pulsuje minimalistyczną muzyką napisaną przez Bolesława Rawskiego, suknie zmysłowo szurają po szklanej powierzchni, pantofelki na wysokich obcasach biegają szybciej niż ich właścicielki, a bielizna wygląda prawie jak z luksusowego burdelu. Są sztuczne lilie, sztuczne światło i szemrane bajery. Ale sensu brak.

Autorzy najciekawszych studiów o "Hamlecie" (w tym Stanisław Wyspiański) precyzyjnie dowodzili, jak wiele można u Szekspira znaleźć fascynujących tropów na styku polityki, seksualności, religii, sztuki życia. "Hamleta" można do woli przepisywać w sposób zaangażowany albo klasyczny, część krakowskich widzów na pewno doskonale pamięta intrygujący spektakl w reżyserii Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze z Teresą Budzisz-Krzyżanowską. Kilka lat temu hitem krakowskich scen była gwiazdorska adaptacja "Hamleta" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego (Teatr STU). Na tym tle premiera w "Bagateli" wygląda przaśnie. "Hamlet" został przeczytany. Główne wątki przypomniano. I tyle.

Reżyserską, czy raczej intelektualną bezradność widać najwyraźniej w doborze scen. Ponieważ przeniesienie całego "Hamleta" do teatru prawie nie jest możliwe, Sobociński wybrał z tekstu tylko te fragmenty, które, jego zdaniem, wyglądają atrakcyjne, od siebie dodając jedynie wątpliwe myślowo, chociaż sprawnie zainscenizowane ekwiwalenty obrazowe.

Mamy zatem scenę fechtunku, Poloniusza popisującego się siwym warkoczykiem, masturbującą się Ofelię, Klaudiusza z bicepsami, Hamleta mówiącego częściowo po duńsku, oraz Rosenkrantza i Guildernsterna rodem z kabaretowego wieczorku w gejowskim klubie. Sobocińskiemu nie wystarczyło zaznaczenie odmienności seksualnej przyjaciół duńskiego księcia (sam pomysł zresztą mało oryginalny) - Rosenkrantz i Guildernstern są w tym "Hamlecie" hipergejami z turbodoładowaniem. Wnoszą na scenę cały zestaw przeterminowanych stereotypów: modulowanie głosu, zniewieściałe pląsy, kostiumy jak ze złego snu właściciela sex-shopu.

W sytuacji kompletnego galimatiasu odbiorczego, wynikającego z zastosowania tego typu konceptów, cała uwaga widza skupia się w końcu na grze aktorskiej. Słusznie, ponieważ pod tym względem jest o wiele ciekawiej. Magdalena Grąziowska grająca Ofelię ma zadatki na świetną aktorkę - jest zmysłowa i znerwicowana, chociaż na pewno nie niewinna (zdaniem Sobocińskiego, Ofelia to raczej dziwka), natomiast Dorota Segda zbudowała rolę Gertrudy na ambiwalencji. Jest władcza i zagubiona, zraniona i występna, pobudzona erotycznie i przeczuwająca własną starość. W znakomitej scenie rozmowy z Hamletem, rozdarta pomiędzy miłością do syna a strachem o własną przyszłość, jest prawdziwie przejmująca.

Odkryciem przedstawienia jest także Wojciech Leonowicz w roli tytułowej. Chociaż nie bardzo wiadomo, dlaczego gra postać z niemego, ekspresjonistycznego horroru - ogolony na łyso, z charakterystyczną zgarbioną sylwetką, Hamlet Leonowicza staje się fantomem mitycznego, zamordowanego ojca, jego podświadomą kontynuacją. Oraz prawdziwym zwycięzcą przedstawienia. Reszta, niestety, jest milczeniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji