Artykuły

Krew poleje się litrami

Przedpremiera "Krwi" Sergi Belbela dziś w Malarni Teatru Polskiego. Premiera - jutro. Reżyseruje Grażyna Kania: po studiach w Berlinie, po głośnym polskim debiucie na scenie Teatru Wybrzeże w Gdańsku, gdzie pokazała "Beczkę prochu " Dejana Dukovskiego.

EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA: Woli Pani rozmawiać o skandalach czy o spektaklach?

GRAŻYNA KANIA: Zdecydowanie o spektaklach (śmiech).

Porozmawiajmy więc o najnowszej premierze. Co takiego jest w "Krwi" Sergi Belbela, że zdecydowała się Pani ją wyreżyserować na scenie Teatru Polskiego?

- Przeczytałam tę sztukę kilka lat temu. To był jeden z tytułów, który brałam pod uwagę przy moim debiucie w berlińskim Teatrze Maksyma Gorkiego, w ostateczności zdecydowaliśmy się z tamtejszym dyrektorem na "Ocalonych". "Krew" to była jedna z niewielu sztuk, które przeczytałam od deski do deski bez żadnej przerwy, tak mnie wciągnęła.

Co Panią wciągnęło?

- Od dobrego kryminału nie można się przecież oderwać.

Więc to jest kryminał?

- Nie tylko. To mieszanka - dość wybuchowa - kryminału, horroru, groteski i inteligentnej ironii. Tak naprawdę nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Wzruszało mnie cierpienie porwanej kobiety, ale śmieszyły do łez scenki, kiedy przypadkowe osoby dostawały paczki z jej odciętymi członkami. Sam temat jest naturalnie drastyczny; im bardziej nad tym pracuję, tym bardziej dostaję skrętu żołądka. Aktorzy coraz intensywniej wchodzą w sceniczne sytuacje, postaci są coraz bardziej wiarygodne i momentami jest mi na próbach naprawdę niedobrze... Ale kiedy indziej śmiejemy się do rozpuku. W czasie pracy okazało się, że to jest bardzo trudny materiał, trzeba dobrze wyważyć te wszystkie proporcje między śmiesznym i okrutnym...

W sztuce obsesyjnie wraca tytułowy motyw krwi. To się zresztą udziela. Kiedy ją czytałam...

- Skaleczyła się Pani, tak jak wszyscy bohaterowie.

Nie, pobrudziłam się czerwonym tuszem, którym był usmarowany spinacz do kartek...

- Nie wiem, czy to obsesja. Dla mnie ma to raczej znaczenie symboliczne, metafizyczne. Krew łączy wszystkich ludzi niezależnie od tego, skąd pochodzą, jakie wyznają poglądy. Nie wiem, czy uda nam się to w ten sposób pokazać na scenie, ale u nas też będzie dużo krwi.

Krew w teatrze to przecież farba, jak ten mój tusz. Nie boi się Pani sztuczności?

- Ależ sam teatr jest sztuczny - z definicji. Teatr to udawanie, które może być mniej czy bardziej kunsztowne, przekonujące. Samo udawanie nie jest zresztą istotne, tylko jego cel.

Jakie zadania stawia Pani aktorom?

- Staram się pracować z tym, co mi proponują. Nie mogę wszystkim przewrócić w głowach i kazać grać "po niemiecku": z większym niż do tego przywykli dystansem, bardziej ironicznie, mniej emocjonalnie. Nie po to przyjechałam do Polski. Zależy mi na tym, żeby wypracować jakiś mój złoty środek pomiędzy tym, czego nauczyłam się w Niemczech, i tym, czego doświadczam teraz tutaj.

Zna Pani polski teatr sprzed pięciu lat: kończyła Pani tu szkołę aktorską, oglądała Pani spektakle. Czy coś się zmieniło od tamtego czasu?

- Chyba niewiele. Mam wrażenie, że w szkołach ci sami profesorowie wciąż uczą tych samych sposobików, chwytów, sięgając do worka z gotowcami. Chociaż, naturalnie, są aktorzy, którzy niecierpliwie szukają na własną rękę, są niezadowoleni z tego, co wynieśli ze szkoły. Dotyczy to przeważnie młodych, starsi już swoje drogi znaleźli, dochodząc czasem do mistrzostwa.

Teatr Wybrzeże, w którym pokazała Pani w zeszłym sezonie "Beczkę prochu", i poznański Teatr Polski to miejsca, w których programowo reformuje się polską rzeczywistość teatralną. Pawłowie Wodziński i Łysak lansują na przykład tezę, że w teatrze - po latach władzy reżyserów i inscenizatorów - przyszedł czas na autora, na tekst, na temat. Czy Pani podziela ten pogląd?

- Nie bardzo wiem, jak się do tego odnieść, i mam jeszcze za mało doświadczenia, żeby formułować własny program. Na pewno jako reżyser potrzebuję do pracy tekstu. To dla mnie podstawa.

I wybiera Pani sztuki współczesne.

- To nie takie proste. Namiętnie czytam sztuki z przełomu XIX i XX w., a także wcześniejsze. Mam chyba jednak lęk początkującego reżysera: widziałam tylu świetnych Szekspirów, Czechowów, Kleistów itd., że chyba jeszcze trochę wody upłynie, zanim zdecyduję się na pokazanie swojej wersji wydarzeń. Żeby się brać za klasykę, trzeba mieć niesłychanie sprecyzowaną, czystą wizję. Nie wystarczy schwycić się jakiegoś pomysłu - na przykład takiego, że wszyscy włożą maski gazowe i zrobimy "Antygonę". Dla mnie to nie jest wizja, tylko sposobik, tani zresztą. Zanim zabiorę się za klasyczny tekst - a są sztuki, które mnie fascynują - chcę do tego dojrzeć.

A nie odczuwa Pani lęku, wystawiając tekst zupełnie nowy - nie opakowany w etykietkę wielkiej literatury, nie opieczętowany przez znawców? Spada wszak na Panią rola arbitra. To nie jest stresujące?

- Może się mylę, ale wydaje mi się, że to jednak łatwiejsza sytuacja. To moja osobista decyzja i mój osobisty sukces albo porażka. Poza tym z nowymi sztukami jest często tak, że ratuje je wyłącznie wizja reżysera. Zdarza się to często w Niemczech, gdzie toczy się wręcz walka o to, który teatr wystawi więcej prapremier i bardziej chodzi o ilość niż o jakość.

To jakieś zawody?

- Raczej szukanie sensacji. Dobrych nowych sztuk jest naprawdę niewiele. Zabrzmi to może nieskromnie, ale nie chwytam za każdą nową sztukę, która właśnie się pokazała i zdarzyło mi się nawet odmówić zrobienia tak zwanego "pewniaka". Tekst był po prostu grafomański i pseudopolityczny.

W Polsce też trwa lansowanie mody na prapremiery, zachęca się na wszystkie sposoby, żeby pisać dla teatru. Ściąga się też młodą dramaturgię z Zachodu. Nie ma Pani wrażenia, że te sztuki są do siebie bardzo podobne, idą niemal jednakowymi tropami. Już po przeczytaniu czy obejrzeniu dziesięciu niektórzy mają dość.

- Przypuszczam, że widzowie z czasów Czechowa i Ibsena też w którymś momencie mieli dosyć. Zresztą - a o tym dość łatwo zapomina się przy inscenizacji tych autorów - swego czasu poruszali oni palące, aktualne problemy i wywoływali tym skandale. Wtedy babrano się w drobnomieszczańskich bebechach, a dziś pokazuje się codzienną brutalność. W tym monotematyzmie były jednak - i dziś też są - takie teksty, które naprawdę docierają do sedna.

Chociaż na pewno jest w tym wszystkim także moda... I ja przeczytałam w czasie wakacji 30 współczesnych sztuk i nie znalazłam żadnej, którą chciałabym robić... Ale nie w tym jest główny problem, nie to mnie drażni. Organicznie nie cierpię takiej pozy autora, który wie lepiej i wskazuje paluchem winnych. Kiedy ktoś mnie zarzuca definicjami na temat złego życia i tego, jak ono powinno wyglądać, to mam wrażenie, że traktuje mnie jak głupka i nie mam ochoty na czytanie, a już na pewno nie na realizację. Mnie interesuje wnikliwa obserwacja i stawianie pytań, a nie udzielanie gotowych odpowiedzi. To właśnie znalazłam u Belbela, a wcześniej u Dejana Dukovskiego w "Beczce prochu" i u Bonda w "Ocalonych".

W Polsce nie mówi się o tym z takim dystansem. Nowe sztuki traktowane są zbiorowo i mają albo gorących zwolenników, albo gorących przeciwników. Wszystko toczy się w emocjach...

- To prawda. Byłam bardzo zaskoczona emocjonalnością krytyk mojej "Beczki..." i przyznam, że nie umiem poważnie potraktować recenzji, która operuje wyłącznie wykrzyknikami. W Niemczech pisze się raczej analitycznie. Ale też tam kultywuje się tradycję wystawiania młodych autorów nie od dziś i oko krytyki jest bezwzględne w swojej analizie, rzadziej w emocji - byle czego tam się nie sprzeda i byle czym nie wywoła sensacji.

Mówiła Pani w jednym z wywiadów, że problem niemieckiego teatru polega na tym, że nie ma w nim już żadnego tabu.

- Jeśli ktoś stawia sobie za cel łamanie tabu, to prędzej czy później (raczej prędzej) dojdzie do mety. Mnie taka postawa nie interesuje. Poza tym - mówiąc szczerze - przedsięwzięcia "skandalizujące" często są po prostu płytkie. Mnie zależy na dyskusji, a nie na wywoływaniu skandalu.

No, to doszłyśmy do skandalu. "Beczka prochu" była skandalem?

- Moją "Beczkę prochu" w Niemczech nazwano by - być może - dobrym przedstawieniem, ale na pewno nie miałoby ono takiego oddźwięku jak w Polsce. Byłam zaskoczona, ale też miło połechtana. Dużo bardziej zdziwiła mnie jednak reakcja prasy. Poczułam się jak lodołamacz tabu

Czy publiczność reagująca na sztukę tak gorąco to nie jest marzenie artysty?

- Oczywiście, że tak. Zwłaszcza, kiedy nie miało się takiego celu.

Jak zaprosiłaby Pani widzów na swój spektakl.

- Chciałabym, żeby to nie było przedstawienie, na którym się odpoczywa, od którego się oczekuje miłej konsumpcji przed kolacją... Gdyby komuś było po tym przedstawieniu niedobrze, gdyby się ktoś wzruszył, gdyby...

Sekundę! Między mdłościami i wzruszeniem jest ogromna różnica!

- Naturalnie. Ale ta mieszanka uczuciowa może doprowadzić do momentu, w którym widzowie się przez chwilę zastanowią.

Nad czym?

- Może nad obojętnością wobec warunków, w jakich żyjemy. Nad tym, co nam się wydaje tak odległe, wręcz trywialne, kiedy kartkujemy poranną prasę...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji