Artykuły

Krótki kurs chłopienia

Olsztyńska inscenizacja "Wesela" już przed premierą budziła zainteresowanie publiczności. Reżyser Adam Hanuszkiewicz zaangażował do przedstawienia słuchaczy studia aktorskiego. Na scenie najlepiej wypadli jednak zawodowcy.

Akcja "Wesela" rozgrywa się wśród skleconych byle jak płotów - scenografia Dariusz Kunowski - na tle otwartych wierzei stodoły, pod świętym obrazem, wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Tutaj wpadają roztańczone i zdyszane pary, tu pojawiają się widma i tu na obrotowej scenie rozgrywa się scena finałowa, kiedy to gospodarze i goście krążą dookoła w drgawkach i przykurczach, dygocąc w rytm rockowej muzyki.

Nie był to najlepszy z pomysłów reżysera. Nadmiar ruchu i dźwięku zatarł i zamazał przesłanie dramatu.

Reżyser zapowiadał, że przedstawi nam "paszkwil na polską inteligencję". Rzeczywiście, Wyspiański w "Weselu" szydzi z narodowej mitologii, stereotypów myślowych i umysłowego lenistwa Polaków. Praktyka inscenizacyjna w polskim teatrze przyzwyczaiła nas jednak do "Wesela" romantycznego, zjawiskowego, trochę smutnego, bo ciągle z tą Polską, do której diabli wiedli Pannę Młodą, były jakieś kłopoty.

W inscenizacji Hanuszkiewicza jest trochę "romantyczności", ale znacznie więcej drwiny.

Śmieszni są mieszczanie, którzy usiłują prowadzić z gospodarzami rozmowy o zasiewach. W wyraziście zarysowanej roli Radczyni, nie ukrywającej poczucia wyższości i nie umiejącej poradzić sobie ze skrępowaniem, wystąpiła Joanna Fertacz. Najżywsze i najbardziej przekonujące role zagrali jednak panowie. Jarosław Borodziuk, Pan Młody, napełnił scenę dynamizmem "nienasyceńca", pożądającego młodej, świeżej dziewczyny. Aktor stworzył bujną, "gorącą" postać, pełną emocji, łącząc radość życia z tym, co śmieszne - krótki kurs chłopienia, polegający na chodzeniu boso i bez spodniej bielizny.

Marian Czarkowski wypełnił rolę Gospodarza namysłem i skupieniem. Jest to chyba najbardziej "romantyczna" z postaci, bardzo rzetelna i, w finale, tragiczna.

Na drugim biegunie - komiczności - znalazł się Nos. Artur Steranko stworzył postać bardzo śmieszną i jednocześnie przerażającą pijacką głupotą.

W przedstawieniu Hanuszkiewicza Chochoł pojawia się najpierw na widowni, skąd, szeleszcząc słomianym kostiumem i powtarzając swą kwestię - Kto mnie wołał, czego chciał?... dociera do sceny. Głos aktora Mariana Wiśniewskiego został nagrany, przetworzony i puszczony "z offu". Połączenie techniki, odrealniającej tę postać z realistycznym kostiumem było trafne. Wszak Chochoł, sprawca zwidów, jest krzakiem róży, osłoniętym słomą przed mrozem.

Z upiorów przeszłości, które pojawiają się na scenie, ostro i wyraziście zarysowują się dwie. Szela, szukający wody do obmycia zakrwawionych rąk (Mirosław Samsel) i szarpany przez kocio zwinne diabiełki sarmacki Hetman (Jerzy Lipnicki).

Czarny Rycerz wystąpił w kostiumie, w którym zamiast skrzydeł wyrastały z pleców czarne, żałobne chorągwie. Natomiast Wernyhora (Władysław Jeżewski), zwiastun jutra, które jest wielką tajemnicą, posłaniec przeszłości i przyszłości, wbrew tradycji inscenizacyjnej jest lekko wstawiony. Zatacza się i śmieje rubasznie. Patrząc i słuchając go wiadomo, że Sprawa, mimo świetności osoby, która ją reprezentuje, jest niepewna.

W małej roli Marysi całe bogactwo uczuć młodej kobiety doświadczonej gorzko przez los pokazała nam w subtelny i wyciszony sposób Agnieszka Harasimowicz. Natomiast Wiesława Niemaszek i Alina Borodziuk jako mieszkanki Bronowic zaprezentowały chłopski spryt i zdrowy rozsądek ukryty pod maską szorstkości i niezgułowatości.

Właściwie wszystkie role zagrane przez aktorów zawodowych dysponujących scenicznym doświadczeniem były interesujące, nasycone znaczeniami, osadzone w logice spektaklu. Natomiast aktorska młodzież nie zawsze panowała nad ogromem sceny i tekstu, który ginął w przestrzeni i tracił sens. Do grania w "Weselu" jak się okazuje, trzeba "krzepy", fizycznej i emocjonalnej. Osiąga się ją z wiekiem i dojrzałością, "z biegiem lat, z biegiem dni".

Wyspiański zapisał partyturę polskich losów i polskich charakterów. Dzisiaj, tak jak w sportretowanej przez Wyspiańskiego Galicji z przełomu wieków, są dwie Polski - ta inteligencka i ta plebejska. Tak napisał tuż po wyborach prezydenckich w 1990 roku publicysta "Gazety Wyborczej" (zgorszony faktem, że wielu Polaków chciało, by prezydentem został Stanisław Tymiński). Zarzucono mu wówczas arogancję, co potwierdza istnienie w społeczeństwie owego pęknięcia.

Obie strony są wobec siebie nieufne, mówią różnymi językami i nie ukrywają poczucia wyższości. Polscy inteligenci chętniej utożsamiają się z zachodnią Europą niż z ludową, obrzędową religijnością plebejuszy, ich anty-liberalnymi fobiami, antysemityzmem i marzeniami o "silnej ręce" i "trzeciej drodze".

A gdzie jest "złoty róg"? Czy Polacy mieli go kiedykolwiek? Im wnikliwiej studiuje się historię i oddziela legendę od prawdy, tym więcej odkrywa się społecznych wad i chorób, od których polskie społeczeństwo nie jest wolne i dzisiaj.

Wyspiański parodiuje narodowy obrzęd, szydzi z chciejstwa i wróżenia z lotu gawronów i gołębi. Ale na "Weselu" widzowie śmieją się rzadko, choć to podobno "metafizyczny kabaret".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji