Artykuły

Groźna choroba kłamstwa

Erwin Axer, wieloletni dyrektor warszawskiego Teatru Współczesnego, żegna się z publicznością inscenizacją napisanej przed równo stu laty sztuki Henryka Ibsena "Upiory". Wyreżyserował ją - jak zwykle precyzyjnie i ciekawie - wspólnie z Maciejem Prusem. Axer był przez lata najbardziej bodaj konsekwentnym warszawskim reżyserem. W teatrze na Mokotowskiej, który teraz poprowadzi współpracujący z Axerem już od dłuższego czasu Maciej Englert, obowiązywały zawsze te same zasady: wierność tekstowi dramatycznemu, przywiązanie do rzetelnego i dobrego rzemiosła, solidne aktorstwo, przewaga repertuaru współczesnego (zgodnie z nazwą teatru), zwłaszcza utworów uznanych mistrzów dramatu dwudziestowiecznego. Teatr ten potrafił - jako jeden z nielicznych w Warszawie - stworzyć sobie własną publiczność i utrzymać ją w trudnych latach siedemdziesiątych. Co więcej, Teatr Współczesny nie miał i nie ma kłopotów z frekwencją nawet po rezygnacji z tzw. organizowanej widowni.

Może trochę dziwić fakt wybrania przez Axera Ibsenowskich "Upiorów". Sztuka, jak cała twórczość norweskiego pisarza, dość złożona, z jednej strony jakby płaska, mieszcząca się w ramach mieszczańskiej dramy, przy tym teatralnie staroświecka, z drugiej jednak mająca swą fascynującą tajemnicę, jakieś niepochwytne do końca drugie dno. Owo "drugie dno" sprawia, że teatry wciąż interesują się Ibsenem. Mądry, myślący reżyser, a takim przecież jest i Erwin Axer, i Maciej Prus, potrafi, jeśli tylko dysponuje dobrymi aktorami, zainteresować widzów sztuką Ibsena, ba - skłonić ich do owej nagiętej uwagi, która aż brzęczy swym milczeniem w ciszy sali teatralnej. Tak odbiera też "Upiory" warszawska publiczność. Po odrobinę nużącym pierwszym akcie, najbardziej konwencjonalnym, w którym pojawiają się tylko zapowiedzi tajemnicy "Upiorów", dwa następne ogląda się już znakomicie. Ten odrobinę literacki, tradycyjny teatr wciąga, nakazuje widzowi skupienie i współmyślenie.

Dlaczego więc "Upiory"? Myślę, że istotnie - jak napisał w "Życiu Warszawy" Paweł Chynowski -Axer wystąpił tu z rodzajem pożegnalnego posłania. Sięgnął po utwór już klasyczny - i w tym wyborze pozostał jakoś wierny sobie - w którym potrafił odczytać myśl uniwersalną, aktualną w dobie powstania dramatu, jak i dzisiaj. Uwikłane w modernistyczne obsesje i fatalizmy (o których, gdyby ktoś chciał przeczytać, pisze w bardzo interesującym eseju Jan Kott w lipcowym zeszycie "Dialogu"), występując z demaskacyjnym oskarżeniem pod adresem współczesnej sobie, zakłamanej i obłudnej moralności mieszczańskiej, głoszą równocześnie "Upiory" myśl klarowną i bardzo jednoznaczną. Chodzi o znaczenie prawdy. Ibsen ujawniając, iż życie bohaterów opiera się na kłamstwie i fałszu, wskazuje, że musi to doprowadzić do klęski. Budować szczęście i pomyślność można jedynie na prawdzie. Kłamstwo to rodzaj dziedzicznej choroby, od której - tu oczywiście odzywa się jedno z modernistycznych przekonań - nie ma ucieczki.

Ta myśl o wartości prawdy i o zarażającym, jak straszna choroba, całe otoczenie kłamstwie odzywającym się po latach niby groźne upiory, trafia dziś u nas na podatny grunt. Sami kłamstwa doświadczyliśmy i znamy cenę, jaką się za nie płaci. Metaforę "Upiorów" rozumiemy aż zanadto w sposób aktualizujący, odnoszący ją do naszych dni. Trudno zresztą o tym odniesieniu zapomnieć w czasie przedstawienia w Teatrze Współczesnym z jeszcze jednego powodu. Otóż w sztuce gra dawno nie widziana Halina Mikołajska. Gra znakomicie i przejmująco. Jej obecność przypomina o kilku latach, podczas których nie mogliśmy jej oglądać na scenie. Powrót wybitnej aktorki jest triumfem prawdy. Choć przecież z powodu tego zwycięstwa nie można zapominać o upiorach: niektóre jeszcze trwają, inne mogą powrócić w każdej chwili.

Halina Mikołajska zagrała Helenę Alving, kobietę, która ze spokojem znosi świadomość, że przegrała swe życie aż do momentu, gdy dowiaduje się o chorobie syna. Syn miał być jej ocaleniem, resztką sensu, kimś, kto pozwalał wierzyć, że nie wszystko zostało zmarnowane. Jej istnienie było w całości z nim związane, dla niego kłamała i dla niego gotowa była zmieniać swe poglądy. Pani Alving, tak jak gra ją Mikołajska, jest spokojna, choć dręczy ją podświadomy niepokój. Wszystkie jej spojrzenia biegną ku synowi, który powrócił do matki po kilkunastu latach edukacji i podróży po świecie. Ten spokój złamie się, gdy dowie się o chorobie syna. A potem, w ostatnich scenach sztuki, narastać będzie fala rozpaczy, aż do zdławionego krzyku. Już nic nie ocaleje ze spokoju mądrej i doświadczonej przez życie kobiety; zostanie tylko przerażona i zrozpaczona nieubłaganym fatalizmem losu matka.

Młody aktor, Cezary Morawski, grający syna pani Alving, Oswalda, okazał się godnym partnerem znakomitej aktorki. On od pierwszego pojawienia się na scenie wnosi cień niepokoju, od początku widać, że coś go dręczy, że nosi on jakieś fatalne piętno. Jego nerwowość kontrastuje z opanowaniem matki. Świetnie zagrał Morawski długą scenę wyznań, kiedy odkrywa przed matką straszną lekarską diagnozę i wreszcie zwraca się do niej z ostatnią prośbą. Potrafił oddać przerażenie młodego chłopaka i ustrzec się zarazem przed melodramatem czy kiczem.

Dobrze zagrali też swoje role Henryk Borowski (stolarz Engstrand), Joanna Szczepkowska (Regina) i - najmniej przekonywający, ale grający też najbardziej dziś nieprawdopodobną postać pastora Mandersa - Edmund Fetting.

Słowem, pożegnalny spektakl długoletniego dyrektora jednej z najważniejszych warszawskich scen, raz jeszcze potwierdził atuty teatru Erwina Axera: literackość, myślową nośność i wysoki kunszt roboty scenicznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji