Artykuły

Świat na migi

Sprowadzenie do Poznania spektaklu "Dzieci mniejszego Boga" (z warszawskiego teatru Ateneum) było pomysłem zmyślnym w dwój­nasób. "Normalna" publiczność mogła obejrzeć porządne przedsta­wienie w gwiazdorskiej obsadzie, wi­dzowie głusi - bodaj po raz pierwszy w naszym mieście - mogli normal­nie uczestniczyć w teatralnym wie­czorze.

Tytułowe "Dzieci mniejszego Boga" to ludzie głusi i słabo słyszący. Dzieci "jakiegoś mniejszego Boga, który stwo­rzył świat, ale zabrakło mu sił, by świa­tu nadać odpowiedni kształt". Akcja to­czy się głównie w Państwowej Szkole dla Głuchych, dokąd trafia James Leeds, nauczyciel mowy (Krzysztof Kolber­ger). Leeds pracuje nad wymową dwoj­ga młodych wychowanków: Orina (Tomasz Kozłowicz) i Lidii (Agnieszka Warchulska), ale najbardziej fascynuje go niema i zamknięta w sobie Sara (Ma­ria Ciunelis). Jako wytrawny pedagog (i prawdziwy mężczyzna...), Leeds przełamuje opór Sary na tyle skutecznie, że stają na ślubnym kobiercu. Oka­zuje się jednak, że ich związek na dłuż­szą metę nie jest możliwy, że Leeds nie jest w stanie pokonać wszystkich zależ­ności, w jakie uwikłana jest Sara.

Dzieło dla wszystkich

Mark Medoff napisał tę sztukę po spotkaniu z głuchą aktorką amerykańską Phyllis Frelich; ona zresztą grała rolę Sary w prapremierowym wysta­wieniu "Dzieci..." w Los Angeles i w późniejszym przeniesieniu na Broad­wayu. Dramaturg postanowił stworzyć dzieło zrozumiałe po obu stronach ci­szy. W spektaklu teatru Ateneum wy­glądało to tak, że aktorzy bądź mówi­li, bądź posługiwali się językiem mi­gowym (sądząc po reakcjach zgromadzonych na widowni niesłyszących - warszawianie "migali" wcale dobrze). Partie mówione przekładała na gesty siedząca po lewej stronie sceny tłumaczka języka migowego, a migowe kwestie Sary na głos odczytywał James.

Jak w kiepskim filmie

Teoretycznie zabieg to czytelny i zro­zumiały. Na scenie dwoje bohaterów, którzy świetnie się rozumieją bez słów. Po po drugiej stronie rampy je­steśmy my, widzowie; to dla nas Ja­mes czyta na głos.

A jednak przypominało to trochę sceny z kiepskich filmów, w których bohater odbiera telefon i monologu­je do słuchawki, na przykład w ten sposób: - Halo! A witam, witam - naprawdę dzwoniłeś wczoraj wieczo­rem? - rzeczywiście, nie było mnie w domu, byłem w teatrze - nie, nie w Nowym, w Polskim - na czym? - na "Hamlecie" - czy dobry spektakl? - nie, fatalny - nie, nie premiera, go­ścinne występy - skąd przyjechał? - skądś, z prowincji itd., itp... Co cie­kawe, najbardziej pasjonująca scena, scena o największym napięciu, roze­grała się między Sarą a Orinem: ich kłótnia na migi nie była tłumaczo­na...

Wspaniała Ciunelis

Mimo to przedstawienie oglądało się bardzo dobrze. Czysta, oszczędna sce­nografia (wymiennie pojawiały się cza­sem krzesła, stolik, łóżko) sprzyjała szybkim, przejrzystym zmianom tea­tralnych planów.

Postacie, jak to w amerykańskich tekstach, naszkicowano wyraźną kre­ską.

Młodzieńczo zbuntowany, walczący o prawa głuchych Orin, słodka i naiw­na, podkochująca się w Leedsie Lidia, nieżyciowy i konserwatywny dyrektor Franklin (Piotr Pawłowski), po jankesku ekspansywna, choć niezręczna adwokat Edna Klein (Grażyna Strachota). Role to zagrane poprawnie, choć bez wzruszeń.

Tak naprawdę to był spektakl Ciune­lis i Kolbergera. A właściwie tylko Ciunelis. (Cokolwiek manieryczny Kolberger, mimo upływu czasu wciąż starający się być grunge'n`cool, nie przekonuje tak, jak mógłby). To jej kwestie widownia przerywała oklaska­mi, jej zgotowano stojącą owację. Zasłużenie, bo rola Sary to aktorski majstersztyk. Przez dwie godziny Ciunelis nie odezwała się ani jednym - czy­sto wymówionym - słowem. A gesta­mi potrafiła wyrazić chyba wszystkie możliwe uczucia. Raz migała wolno i wyraźnie, by po chwili wpaść w nie­mą furię; sapiąc, stękając, błyskawicznie okazywać rękami swoją normal­ność, niezależność, kobiecość. Gdy nie chciała rozmawiać - gasiła światło, gdy chciała na siebie zwrócić uwagę - tupała. Nawet tańczyła, wyczuwając nosem powodowane przez muzykę wi­bracje.

Żyć obok siebie

Co dla nas, "Dzieci Dużego Boga", wynika z obejrzenia takiego "egzo­tycznego" spektaklu? Ano, nic nie wy­nika. Kto ma wiedzieć, ten wie już od dawna, że ludzie głusi to nie żadni nie­normalni, a jedynie inaczej przez Bo­ga wyposażeni w zmysły. Że dla nich to my, słyszący jesteśmy "inni". Głusi i słyszący nie mogą się spotkać - jeśli idzie o sposób komunikacji - w poło­wie drogi. Ale mogą nauczyć się żyć obok siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji