Artykuły

Biegnij Bończyk, biegnij

"Depresjoniści" Jacka Bończyka i Zbigniewa Krzywańskiego na XXVI PPA. Dla e-teatru pisze Agnieszka Kłos.

No i doczekaliśmy się wielkiego deja vu. Powrócił na scenę Obywatel GC w ciele Jacka Bończyka.

Tego wieczoru wszystko było nowe, albo na takie wyglądało. Światło, telebim zawieszony nad głowami muzyków, aranżacja muzyki i wcielenie samego Bończyka. Nie każdy mógł je wytrzymać. Głośny, miejscami ostro brzmiący koncert wypłoszył z sali entuzjastów starego, wypróbowanego Bończyka. Uwodzącego swoim głosem, spokojem i klasyczną interpretacją pieśni francuskich. Tak, za takim Bończykiem tęskniły tłumy.

Dojrzały artysta zaryzykował i doczekał się reorganizacji swojego stylu. Scenicznego zachowania też. A nawet kreacji. Z nieco zblazowanego faceta, Bończyk zmienił się tego wieczoru w modnego, metroseksualnego artystę. Oryginalnego? Nie, po prostu jednego z wielu.

Ale od początku to miał być eksperyment artystyczny. Jak cała płyta, którą ten koncert promował. "Depresjoniści" to dzieło - wypadkowa pewnego spotkania Bończyka z gitarzystą legendarnej Republiki, Zbigniewa Krzywańskiego. Co z niego wyniknęło? Po prostu lifting dawnego stylu, dzięki któremu Obywatel GC stał się tak sławny. Kto go lubił z pewnością Bończykiem się nie rozczaruje.

Teksty na tej płycie mówią o zagubieniu egzystencjalnym i gorzkiej miłości. Mniej więcej opowiedziano je w tempie szybkiego biegu. Ostra aranżacja i diabelskie światła, które raz po raz wykłuwały widzom oczy, dopełniało reszty. Jedyne, co mogło napełnić refleksją pojawiało się tego wieczoru na telebimie. Jak w popularnym programie psychologicznym "Okna" z Eichelbergerem, każda ważniejsza kwestia, kluczowe zdanie, wyświetlano dla widzów na ścianie.

Bończyk nie kontaktował się z publicznością. Poprzestał na pozie obojętnego narratora. Dlatego miłośnicy piosenki aktorskiej i dawni fani samego Bończyka odeszli z kwitkiem. Szkoda, że nie zapowiedziano przed koncertem takiej zmiany w stylu artysty. Jestem pewna, że rozczarowanych byłoby znacznie mniej.

Dźwięki o dużej wadze rozpruwały salę. Bo sala teatru była bardzo kameralna, a nagłośnienie jak na stadionie. Widownia drżała więc i tętniła w rytmie perkusji.

Repertuar Bończyka mówi wiele o samotności. I to tej konkretnej, samotności miejskiego mężczyzny. Trochę się z niej podśmiechiwałam, bo brzmiała na scenie jak dawne przygody Hemingwaya. Równie megalomańsko i nieprawdopodobnie.

Scenę zdobiła imitacja blokowiska z powygaszanymi oknami. Ich mrugające światełka przypominały równie stary utwór jak przeboje Republiki - "Szklaną pogodę" Ostrowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji