Artykuły

"Idź, szukaj Antygon"

Tuż przed wyjazdem do Krakowa otrzymałem wydane pośmiertnie w Biblio­tece Poetów LSW "Poezje wybrane" Witolda Dąbrowskiego i otwierając książkę na chybił trafił przeczytałem zapomniane zwrotki ze zbiorku "Arrasowanie":

Noc rozwiewa koniom grzywy,

noc na nowiu, wichru świst...

Powiedz, jak uszedłeś żywy

z Sulli proskrypcyjnych list?

Trąby

- Jak uszedłeś żywy?

Jakim prawem żyjesz, mów!

Konie,

grzywy

i szczęśliwy

traf

i szkoda słów

Nie uszedł żywy, uszedł nieżywy, to już sześć lat, jak z wysiłkiem łapiąc dech kończyłem przemówienie nad jego trumną, a przez ten czas niespokojny - spokoj­nie zestalała się uroda jego wierszy, aż w tym tomiku, ułożonym przez przyjaciela (czy nie za jednostronnie przekładającego późnego Dąbrowskiego nad owego chłopca, który z naiwną żarliwością ścigał był po morzach wyobraźni swoją Kolchidę?), zestaliła się - nie w grobowiec, nie w pomnik - w drzewo szumiące, jedno z tych drzew, których tyle po jego wierszach, i kiedy to drzewo, brzoza, wierzba, topola, rozłożyło gałęzie nad odpoczywaniem poety, ostatecznie dopełnił się jego pogrzeb, jego przejście od życia do innego życia.

W Krakowie, na "Antygonie" w Starym Teatrze - zachwycony, porwany, zagarnięty przez wysoką, świetlistą falę, do końca nie wiedziałem, kto się we mnie zachwyca i wzrusza: po prostu widz teatralny, miłośnik sztuki, czy - tkwiąca w każdym z nas Antygona, zaszczepiona świadomości każdego współmiesz­kańca tej przestrzeni kulturowej, jak kilka jeszcze postaci z Antyku, Biblii i póź­niejszych wielkich epok literatury, jak Hiob i Odyseusz, Święty Paweł i Hamlet, czy zatem nie przypatruję się, nie przeżywam, pozbawiony, być może, w tym drugim wypadku - z zaciętą i zbuntowaną córą Edypa w sobie - zdolności obiek­tywnego osądu. Ale to nieprawda, w rzeczywistości właśnie to, że jesteśmy zaludnieni wewnętrznie przez wszystkie te postacie i sytuacje, umożliwia nam w ogóle istnienie w kulturze, i to, co w nas solidarnie utożsamia się z Antygoną (która, notabene, swoim "współkochać przyszłam, nie współnienawidzić" w zdumiewa­jący sposób zdaje się wykraczać poza grecką starożytność; nie przypadkiem do słów tych nawiązał chrześcijanin Bonhoeffer - jak przypomniał mi przyjaciel, gdyśmy wychodzili z teatru), to zatem, co w nas jest Antygoną, co wyrywa się naprzeciw jej racji, co u jej boku walczy i ginie, nie przeszkadza, lecz sprzyja estetycznemu i etycznemu odbiorowi sztuki Sofoklesa. Sofoklesa - czy kolejnych inscenizatorów, a tym razem Andrzeja Wajdy? Cokolwiek Wajdzie można zarzu­cić, cokolwiek, tu jest dyskusyjnego, nie należy on do teatralnych pyszałków, robiących miazgę z literatury i nie tyle odczytujących dzieło, co posługujących się jego elementami dla nie mających z nim wiele wspólnego i niekiedy trudno uch­wytnych celów. Zdarza się, że w sposób zaskakujący, tak ostry, tak intensyfikujący znaczenia, że trudny do przyjęcia dla przywykłych do lektury łagodniejszej, bar­dziej umiarkowanej, ale Wajda odczytuje to właśnie dzieło, nie żadne inne, pozostaje w jego obrębie, idzie w głąb, wzwyż, nie poza nie. Tak jest i z krakowską "Antygoną", klarowną, dynamiczną, nie muzealną, "współczesną" w tym sensie, że zrozumiałą, mówioną językiem, który nie wznosi dodatkowych przegród mię­dzy aktorem a widzem (znakomity nowy przekład Stanisława Hebanowskiego), wspartą muzyką nieobcą współczesnemu słuchowi (Stanisława Radwana), roze­graną w kostiumach i scenografii (Krystyny Zachwatowicz), nie silącej się na odtwarzanie umownej starożytności tebańskiej, lecz apelującej do naszej synkretycznej świadomości kulturowej, w której współistnieć mogą na przykład fragmenty stro­jów z różnych epok, aluzje do różnych mód (najnowszej nie wyłączając) współist­nieć i współodziewać odwieczną ludzką namiętność i morderczy konflikt. Będąc w tym sensie współczesną, "Antygona" Wajdy pozostaje Sofoklesową w istocie przedstawionych wydarzeń, w ich etosie i skali, w roli przeznaczonej każdemu z protagonistów tragedii. To, co ponadto - to nadwyżka zbiorowego doświadczenia, procent od stuleci historii, który zżytym z nią świadkom (niekoniecznie bezpośrednim) pogrzebów i bezczeszczącego włóczenia zwłok, ekshumacji i demonstra­cji, mającym w oczach, ot, choćby żałobne pochody matek na Placu Majowym w Buenos Aires, Wajda wypłaca dobrą monetą teatru: pomnożeniem znaczeń, nie prowadzącym wszakże do ich nadmiernej migotliwości. Kiedy na przykład Posłaniec (posągowa Agnieszka Mandat) wygłasza swoje komunikaty z ostentacyjną monotonią, bez kropek i przecinków, z miejsca zdajemy sobie sprawę: to depesza agencyjna, czyli obojętność środków przekazu - i założony brak ekspresji staje się w tym wypadku ekspresją najbardziej sprzyjającą dotarciu do nas tego nieobo­jętnego, co depesza przynosi.

Spośród trzech protagonistów tragedii: Kreona, Antygony i Chóru - dwoje pierwszych ujęto nieomal tradycyjnie. Tyle że Antygona od początku czyni to co zamierzyła (i mówi co ma do powiedzenia) w tonacji o nutę wyższej niż większość wykonawczyń tej roli, jest zatem mniej elegijna, bardziej buntownicza i agresywna. Można się w tym dopatrzyć pociągu Wajdy do takich właśnie postaci kobiecych - proszę sobie przypomnieć bohaterkę "Człowieka z marmuru" i jej ostrość, przebojowość, jakby nie dziewczęcą zgoła, niejednego szokowało to wówczas, było zaś wspaniałym odkryciem pewnej psychologii pokoleniowej, wyrażonej przez pewien wygląd i zachowanie, a zarazem, co widać z dalszej perspektywy, sygnałem, zapo­wiedzią czegoś o ogólniejszym znaczeniu. To wtedy Krystyna Janda (pierwszy raz na ekranie) urzekła mnie jako aktorka naszej epoki - i urzeczenie to trwa do dzisiaj. Ani mi w głowie przymierzanie lub wróżenie, czy Ewa Kolasińska (krakowska Antygona) stanie się - co niełatwe - osobowością sceniczną na miarę Jandy, widzę natomiast pokrewieństwo tych ról wyreżyserowanych przez Wajdę: poruszająca nimi upartą determinację, niezgodę na łamanie prawa moralnego silniejszą niż rozpacz, prostolinijną, manifestowaną bez osłonek i zahamowań, bez względów dla tych którzy do takiej niezgody nie dorastają. Antygona - to nie szloch, lecz krzyk; to ładunek, który musi wybuchnąć. Może istotnie u źródeł podobnego ujęcia tkwi upodobanie reżysera do określonego charakteru kobie­cego, ale dostrzegłbym w tym i coś większego: intuicję artysty, czułego na aurę historyczną, na melodię czasu, na styl istnienia wchodzących w życie pokoleń. Pozostając Sofoklesową - Antygona dzisiaj musi być taka.

Solidaryzując się - wraz z reżyserem - z Antygoną w nas i na scenie, nie jesteśmy przecież głusi na argumenty Kreona i jego dramat. To prawda, jest w nim odpychające zadufanie i okrucieństwo władcy, zaślepiona wiara władcy, że jego prawo unieważnia prawo moralne i boskie, niezdolność zrozumienia motywów kogokolwiek, kto mu się sprzeciwia, szaleństwo władcy, obsesyjnie wietrzące w każdym oporze czy odmienności opinii - płatną agenturę nieprzyjaciela. Nie mam dostępu do przekładu Hebanowskiego, muszę cytować Kazimierza Morawskiego, w jego tedy przekładzie mówi Kreon do Chóru o wszelkim "niesfornym":

"Tak! śmierć go czeka! Len wielu do zguby

Popchnęła żądza i zysku rachuby".

Do Strażnika, który doniósł, że ktoś, wbrew rozkazowi Kreona pogrzebał Polinika:

"Ludzie już dawno przeciw mnie szemrając

Głową wstrząsali i jarzmem ukrycie

Przeciw mym rządom i mojej osobie.

Wiem ja to dobrze, że za ich pieniądze

Straże się tego dopuściły czynu".

Nawet czcigodny Terezjasz (Jerzy Bińczycki), ledwie tylko objawi Kreonowi niedobrą wróżbę i poradzi, żeby cofnął się z niebezpiecznej drogi, usłyszy popędliwe:

"Potknąć się mogą i ludzie przemądrzy.

Starcze, haniebnie, kiedy szpetne myśli

Ubiorą w słowa barwiste... dla zysku".

I ponownie:

"Bo cech wasz cały łapczywy na zyski".

Trudno więc z Kreonem sympatyzować, a jednak - i on ma swoje racje, strzeże wszak jedności Teb, porządku, silnej władzy, bez której miasto się nie ostanie, a w jego rozkazie odrębnego potraktowania zwłok obydwu braci, którzy ze sobą walczyli - pochowania z honorami Eteokla, obrońcy miasta, oraz rzucenia psom i ptakom Polinika, jego najeźdźcy - jest jakieś pojęcie sprawiedliwości, próba wymierzenia sprawiedliwości ("dzielnemu równość ze złym nie przystoi"), nie do łatwego zlekceważenia. I teatr obdarzając racjami i pojęciami Kreona takiego aktora, jak Tadeusz Huk, tym bardziej nie ułatwia nam ich zignorowania. Do tragicznego finału - zgodnie z przenikliwą wiedzą Greków o mechanizmie świata - doprowadzi więc nie samo zacietrzewienie i szaleństwo władcy, lecz mieszanina jego wad i zaślepień z autentycznymi racjami i koniecznościami. (Spotkałem się nawet ze zdaniem, ze teatr przesadnie uwypuklił dramat Kreona i wysunął go na plan pierwszy.) A jednak, jeszcze raz a jednak - "A jednak Hades pożąda prań równych" - odpiera Antygona małostkową sprawiedliwość władcy, i po swojemu wtóruje jej zdesperowany Hajmon, i żali się Ismena, i pada ważkie słowo Terezjasza, i Chór, czyli Lud bynajmniej nie milczy, a my, widzowie (czy mam prawo do liczby mnogiej? czy nie powinienem ostrożniej: ja, widz?), choćbyśmy nie wiem jak współczuli Kreonowi, nie potrafimy się z nim utożsamić, bo racja królów nie jest naszą racją, a pozostaje nią - racja tych innych... Sztuka wszakże zrobiła swoje: utrudniła nam, skomplikowała to nieutożsamienie z tragicznym bohaterem...

Chór, czyli Lud. W ujęciu Chóru Wajda najdalej odszedł od tradycji, a nawet od określenia, jakie czytam w leżącym przede mną wydaniu Sofoklesa:"chór star­ców tebańskich". W tym przedstawieniu Chór składa się z osób różnego wieku i płci, i występuje w różnych wcieleniach, odpowiadających biegowi sztuki: to wojsko wracające ze zwycięskiej wojny, przy pochlebiająca się władcy urzędniczo-mieszczańska gawiedź, manifestacja uliczna w obronie skazanej Antygony, gromada proletariuszy w kufajkach i hełmach ochronnych... Komentując akcję. Chór modyfikuje swój stosunek do niej, czego można było nie zauważyć, kiedy wszystko rozpływało się w jednakim hieratycznym zaśpiewie, a co Wajda fortun­nie wydobył na jaw. Po raz pierwszy w wystawionej współcześnie tragedii greckiej odebrałem Chór nie jako martwy i nużący ornament, lecz jako żywego uczestnika akcji, mającego mi coś do powiedzenia o niej i o sobie.

Wyszedłem z teatru, a za jego progiem czekało życie, a w nim także umieranie, nie w bitwie, nie pod murami miasta, zwyczajne (o ile takie bywa), ledwie dzień minął, a dowiedziałem się o zgonie Lecha Bądkowskiego, pisarza i społecznika, rogatej duszy, i powtórzyłem tę wiadomość ludziom w kościele, w którym czyta­łem wiersze i odpowiadałem na pytania, to nie było już w Krakowie, tylko w Lubli­nie, i Ksiądz rzekł: pomódlmy się za jego duszę...

A kiedy wróciłem z Gdańska, z pogrzebu (pochowaliśmy Lecha w pięknym lesie mieszanym, porastającym wzgórza, a za trumną szły śpiewając tysiące ludzi), tomik Witolda leżał jeszcze na stole i tym razem otworzył mi się na wierszu "Tower" sprzed ćwierć wieku, na jego ostatnich linijkach:

"Niech się przedłuża minuta milczenia.

Gest, gest znaczący nieznaczącej dłoni.

Wymiar tragizmu im i nam odjęto.

Dobrze, że jesteś przy mnie, przyjacielu.

Idź, oto świeca, idź, szukaj Antygon".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji