Artykuły

Produkcyjniak traumatyczny albo próba czytana, czyli kłopotliwe lekcje historii

"Nasza klasa" z Teatru na Woli w Warszawie na V Międzynarodowym Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej online.

"Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka na scenę przeniósł Ondrej Spišák, a spektakl powstał w koprodukcji Fundacji Sztuka Dialogu z Festiwalem Konfrontacje Teatralne w Lublinie. Premiera miała miejsce 18 października w Teatrze na Woli, a spektakl został już dość wszechstronnie zrecenzowany - Gość Niedzielny oczywiście odciął się - to nie nasza klasa, według recenzentki katolickiego pisma, inni raczej chwalili. Już po przyznaniu NIKE Słobodzianek wycofał spektakl z konkursu, a komentarz do tej decyzji dosadnie wyrazili w liście otwartym Monika Strzępka i Paweł Demirski. Słobodzianek nie pozostał dłużny i zripostował także na łamach e-teatr.pl. Zamieszanie medialne, jakie powstało przy okazji "Naszej klasy" dobrze robi polskiemu dramatowi współczesnemu, szkoda jednak, że powód artystyczny jest tak mało satysfakcjonujący. Tak, czy inaczej, w wypełnionej nadkompletem widzów sali Teatru Miejskiego w Gdyni byli "wszyscy".

Przez trzy godziny dziesiątka aktorów, byłych uczniów jednej klasy gdzieś pod Łomżą (wszystko wskazuje na Jedwabne, ale...), a dziś ich duchów (upiorów?) wypowiada morze słów. Minimalistyczna scenografia: trzy drewniane ściany i podłoga, ławki szkolne jak u Kantora, dwie przestrzenie: z przodu dla żywych, z tyłu dla umarłych, nad drzwiami zmieniają się krzyż z sierpem i młotem oraz swastyką. Chronologicznie opowiedziany los pięciorga Żydów (Dora, Rachela, Jakub Kac, Menachem i Abram) i pięciorga Polaków (Zocha, Rysiek, Zygmunt, Heniek i Władek) od przedwojny po współczesność. Na postaci spada deszcz nieszczęść, wszyscy, oprócz Abrama, który wcześniej wyjechał do Ameryki, przegrywają. Giną skatowani (Jakub Kac) lub spaleni (Dora) albo zabici przez kolegów z klasy (Rysiek) - z nienawiści, fobii lub w obronie najbliższych (Władek, by uratować żonę, musi zabić Ryśka, który wywozi Mariankę-Rachelę do getta). Ci, którzy przeżyli wojnę, nie są w stanie stworzyć pozytywnych relacji, i nawet jeśli osiągają sukcesy, los dościga ich przez najbliższych (śmierć synów Zygmunta i Menachema).

Przy okazji losy bohaterów są przeglądem polskiego zła, przywołane są czasy stalinowskie, UB, teczki, agenci, pomówienia - wszystko co znamy i wiemy z gazet i tysięcy innych źródeł. Bezmiar cierpienia, gigantyczne brzemię winy przygniata wszystkich, nie ma nadziei, nie ma ukojenia, pozostaje tylko bezmyślne oglądanie telewizji (Zocha, Rachela). Każdy ma swoją apokalipsę, otacza nas świat bez wartości, bez Boga. Takie historie zawsze będą poruszać, jeszcze kilka pokoleń Polaków będzie leczyć traumy przodków - a jeśli już wyleczą, to jakaś siła polityczna im o tym przypomni, by zyskać poklask i dotrzeć do najniższych pokładów polactwa, co będzie można zamienić na głosy wyborcze. Niestety, ani utwór Tadeusza Słobodzianka, ani inscenizacja Spišáka, nie wnoszą nic nowego ani pojęciowo, ani, przede wszystkim, artystycznie, do tematu.

Można zrozumieć ascetyczną koncepcję wystawienniczą, ale jednowymiarowa gra aktorów, z których nikt specjalnie się nie wyróżnia, po prostu razi, a nie uzasadnia celowości doboru środków. Wbrew zamiarom twórców powstał... produkcyjniak traumatyczny. Nie ma choćby sekundy czy milimetra dla widza. Nie uczestniczymy w spektaklu, nie współtworzymy go, jesteśmy ofiarami nalotu dywanowego. Wszystko jest przewidywalne, nie ma grama tajemnicy, zaskoczenia, nie wspominając o prowokacji i magii. Nie lubię takiego teatru, nie polecałbym go też uczniom, bo ci chyba są głównym adresatem komunikatu, którego podtytuł brzmi: Historia w XIV lekcjach.

Trzygodzinnego bryku nie wytrzymają najbardziej nawet tolerancyjni i wazeliniarscy prymusi. Twórcy zapomnieli chyba o starej prawdzie, że są tematy, które są za duże - "Nasza klasa" grzeszy wielosłowiem, potwornymi uproszczeniami, kliszami ogołoconymi z jakiejkolwiek psychologii. Od Borowskiego wiemy już, że człowiek w sytuacji zagrożenia jest w stanie zrobić wszystko, ale jak widać to jeszcze mało. Trzeba było jeszcze przelecieć przez 60 lat naszej historii, koniecznie jednowymiarowo, by...? No właśnie, nie wiem po co.

Spektakl podzielił widzów. Oklaski były. I nawet kilkuosobowe standing ovation. Pokłócili się akademicy - specjalista od historii był bardzo za, autorytet teatralny mocno przeciw. Część młodych, która brała udział w warsztatach przed spektaklem stwierdziła, że ciekawiej było podczas czytania, inni nie byli w stanie powiedzieć czegokolwiek, a jeszcze inni śmiali się od momentu, kiedy akcja utworu weszła w czasy Jana Pawła II. Dobrze rozumiem ten śmiech, bo byłem kiedyś nauczycielem i miałem przyjemność oglądać z młodzieżą "Krzyżaków" - najśmieszniejszą dla młodzieży sceną było wypalanie oczu Jurandowi. Nadmiar okrucieństwa zaciera sensy i wzbudza reakcje fizjologiczne.

"Nasza klasa" była oczekiwana w Gdyni w sporym napięciu. Wycofanie tytułu z konkursu nie dopuściło do maleńkiego choćby skandalu, a na pewno kłopotu: każda decyzja w sprawie "Naszej klasy" wzbudziłaby emocje. Szkoda, że autor nie stanął w szranki, coś by się działo. Ostatecznie "Nasza klasa" na R@Porcie w Gdyni była małym wydarzeniem towarzyskim, ale większym rozczarowaniem artystycznym. To pierwsze było na tegorocznym festiwalu wyjątkowe, drugie prawie codzienne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji