Artykuły

Po co, u diabła, ta kultura

Polskie elity polityczne i klasa średnia wciąż uważają kulturę za rodzaj wytchnienia od trudów świata, spoza "prawdziwej" i poważnej rzeczywistości, za rodzaj wytwornej paplaniny - pisze Marek Beylin w Gazecie Wyborczej.

Kultura ma tworzyć miłą atmosferę, by dało się odpocząć od trudnej rzeczywistości. Powinna też nadawać prestiż tym, którzy degustują jej dzieła, czyli pełnić funkcje dworskie. Tak rozumują politycy, tak myśli znaczna część coraz bogatszej polskiej klasy średniej. Ale to postawa zabójcza i dla kultury, i dla społeczeństwa. Bo dziś głównie kultura chroni nas przed zalewem iluzji z różnych sfer życia, także z polityki. Daje nam sposoby, byśmy nie dali się zwariować.

Pamiętna scena z filmu Formana o Mozarcie: cesarz ma ocenić jego operę, dwór czeka, w końcu władca wyrokuje - za dużo nut. Ten dworski mechanizm osądzania kultury ze szczytów politycznej hierarchii wciąż istnieje w demokratycznej Polsce. Wszędzie dają o sobie znać politycy, lokalni i centralni, którzy sądzą, że wiedzą najlepiej, co i jak artyści winni robić i czego nie powinni.

Za dużo nut - orzekł na swój sposób niegdysiejszy prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki, wyrzucając dyrektora miejskiego teatru. Chciał rządzić kulturą w cesarskim stylu, choć jak to w demokracji powoływał się na interes obywateli. Za dużo nut - powtarzają różni lokalni władcy, gdy odwołują szefów publicznych galerii, bo nie spodoba im się wystawa albo chcą zmienić dyrektora filharmonii z powodu zastrzeżeń do repertuaru.

***

Takie wydarzenia, a jest ich niemało, są jednak mniej bulwersujące niż reakcje świata politycznego. Bywa, że w taki konflikt angażuje się minister kultury, pragnąc chronić autonomię tej sfery. Ale takich zapędów lokalnych władz niemal nigdy nie powściągają publicznie centralni politycy, choćby te grandy działy się pod skrzydłami ich partii czy na terenie, gdzie uzyskali mandat parlamentarny. Są więc powody, by przypuszczać, że wielu polityków wszystkich szczebli ma skłonność do traktowania twórców i animatorów kultury jak członków orszaku władzy: trzeba ich pilnować i odmawiać im łask, jeśli się narażą. Tak zdarzyło się w Poznaniu, gdy wiceprezydent miasta z PO postanowił zdyscyplinować Teatr Ósmego Dnia za niesłuszne poglądy. Z tego, co oznajmił szefowej teatru, wynikało, że skoro on z ramienia miasta daje na teatr pieniądze, to ma prawo decydować, jakich artyści nie powinni mieć poglądów. Były protesty twórców przeciw takiemu nadużywaniu władzy, niektóre media narobiły szumu, ale politycy zachowali powściągliwość godną namysłu. Wara artystom od poglądów politycznych, od tego jesteśmy my, politycy - tak brzmiał iście feudalny przekaz z Poznania, który najwyraźniej nie zakłopotał świata polityki.

Jednak tak czarny opis jest niesprawiedliwy. Bo rację ma Dorota Jarecka, że kultura stała się jednym ze zwierząt pociągowych kampanii wyborczej do samorządów ("Gazeta" z 22 listopada). W wielu miastach, nie tylko w Warszawie i Krakowie, buduje się muzea, otwiera centra kultury, ba, nawet powstają teatry. Jak mówi szef Instytutu Teatralnego Maciej Nowak: "Okazało się, że jesteśmy jedynym krajem w tej części naszego kontynentu, w którym buduje się teatry. To wstrząsające. Samorządy budują teatry. Oczywiście w ten sposób władza buduje sobie zarazem pomniki. Ale nie zmienia to faktu, że powstało kilkanaście teatrów. Gdyby dalej wszystko leżało w rękach centrali, w gestii ministerstwa, nie doszłoby do tego" ("Ekonomia Kultury. Przewodnik Krytyki Politycznej" 2010). W wielu samorządach kultura, nie tylko ta zwrócona ku przeszłości, ale także dzieła współczesne, staje się sposobem zdobywania prestiżu i symbolem nowoczesności.

Jeśli jest lepiej, to skąd te narzekania? A narzekają środowiska twórcze, narzekają animatorzy kultury w wielkich miastach i małych miasteczkach. Niemal wszyscy związani z tą dziedziną mają poczucie, że politycy lekceważą ich pracę. Sądzą tak nie tylko twórcy nieudani, ale również ci wybitni, którzy odnieśli sukces - a polska kultura jest pełna sukcesów. Wśród polityków, także rządzących, silne jest przekonanie, iż twórcom przewróciło się w głowach. Ot, egotyczni ludzie chcą przywilejów i więcej pieniędzy - nierzadko słyszę takie komentarze, gdy jakieś środowisko twórcze czegoś się domaga. Charakterystyczny jest niepewny los akcji "jeden procent na kulturę". Kryzys finansów na razie tę akcję zahamował, ale i bez kryzysu ze świata polityki dobiegały głosy, że albo to dzika ekstrawagancja, albo skok cwaniaków na kasę.

Takie opinie polityków są fałszywe, wynikają z ignorancji, nie z diagnozy. Bo sens narzekań twórców jest jasny: zamiast przemyślanej polityki kulturalnej dominuje w Polsce celebra kultury.

Drastyczny przykład. Trwa koncert laureatów Konkursu Chopinowskiego, nagle otwierają się drzwi i do sali wchodzi kilku parlamentarzystów. Nie zachowują się zbyt cicho, dyrygent przerywa koncert, czeka, aż intruzi usiądą, by zacząć od początku. Ludzie ci przyszli do filharmonii jak na bal celebrytów, by się pokazać. Nie nauczyli się reguł zachowania w takiej sytuacji, nie sądzili zapewne, że jakieś reguły są i mogą ich zobowiązywać. Na bal wchodzi się w dowolnym momencie. Zgoda, zapewne nauczą się właściwego zachowania. Ale czy kiedykolwiek pojmą, po co, u diabła, jest ta kultura?

To nie jest nowy problem. Kultura boryka się z nim od czasów nowożytnych, kiedy to "społeczeństwo aż nadto zaczęło się troszczyć o wszystkie tak zwane wartości kulturalne i przystąpiło do monopolizowania kultury dla swoich własnych celów, takich jak status i prestiż społeczny" - pisała Hannah Arendt, analizując konflikty między kulturą, społeczeństwem i polityką. Dla wschodzących klas średnich "kultura zaczęła odgrywać bardzo znaczącą rolę jako jedna z przyjemniejszych możliwości awansu społecznego i jako środek, dzięki któremu osoby wykształcone mogły porzucić regiony zdominowane przez tak zwaną rzeczywistość i wznieść się ponad świat realny, na wyżyny stanowiące rzekomo siedzibę ducha i piękna. To wykorzystywanie sztuki i kultury w charakterze dróg ucieczki od rzeczywistości ma duże znaczenie, nie tylko dlatego że ukształtowało oblicze kulturalnego i wykształconego filistra, ale i dlatego że tutaj zapewne należy szukać przyczyn buntu artystów wobec ich nowych protektorów. Artyści wyczuli bowiem, że grozi im wygnanie z rzeczywistości w sferę wytwornej paplaniny, w której ich dzieła utraciłyby wszelką godność" - wywodziła Arendt.

Ten konflikt trwa dziś w innej postaci. Zamiast tamtych "filistrów", czyli poczciwych mieszczan, mamy bogacące się klasy średnie i krzepnącą klasę polityczną. Zamiast tamtych rozproszonych artystów są liczne związki twórcze i instytucje kultury. Twórcy tworzą dziś zorganizowaną społeczność. Ale wciąż polskie elity polityczne i klasa średnia uważają kulturę za rodzaj wytchnienia od trudów świata, spoza "prawdziwej" i poważnej rzeczywistości, za rodzaj wytwornej paplaniny. Sprzeciwiając się temu, twórcy nie bronią tylko - i nawet nie przede wszystkim - własnej godności. Bronią miejsca sztuki w świecie publicznym, nie mniej ważnego niż miejsce polityki.

Arendt, niesłychanie wyczulona na słabe punkty demokracji, wie, co mówi, gdy za jedno z największych zagrożeń dla kultury w świecie demokratycznym - większe niż przemysły rozrywkowe i kultura masowa - uważa wypychanie jej z rzeczywistości. Bo właśnie o demokrację chodzi.

***

Współczesne społeczeństwa żyją w ciągłym przyspieszeniu, w nieustających zmianach, które wciąż unieważniają nasze dotychczasowe doświadczenia, czyli stałe punkty orientacyjne. Brak takich oparć, porwane tradycje sprawiają, że zalewa nas fala ideologicznych, ale też czysto życiowych fikcji i iluzji - przekonuje niemiecki filozof Odo Marquard. Pozbawieni stałego gruntu, tradycji, ciągłości, wzorów wyglądamy nierealnych światów, cudownych recept na dobre życie. "Dzieci - pisze Marquard - dla których rzeczywistość jest przygniatająco obca, potrzebują dla wyrównania żelaznej porcji tego, co swojskie: swych misiów, które z tego powodu ciągną wszędzie ze sobą. Tak właśnie nowocześni dorośli - którym świat wskutek przyspieszenia ciągle odsłania swą obcość - potrzebują ideologii bliskiego nastania tego oczekiwanego, uzdrowionego doczesnego świata: jest to mentalny miś nowocześnie zdziecinniałego dorosłego".

Dziś jedyną zaporę przeciw takiemu intronizowaniu iluzji w społeczeństwie stanowi kultura. Bo przecież już nie Kościół, nie partie polityczne ani polityka, która przestała wyznaczać zbiorowe cele społeczeństwa, już nie dawne wzory. Przy rzeczywistości i w jako takim ładzie trzyma nas kultura. Nie tylko jako nośnik kontynuacji. Także jako nieustający jej weryfikator i odnowiciel. I jako surowy diagnosta naszych stanów ideowych oraz mentalnych, zbiorowych i indywidualnych, jako demaskator iluzji, nieoczywistych stereotypów, fałszywych lub podejrzanych przeświadczeń. A także jako ta instancja, która zbiera i upowszechnia indywidualne i zbiorowe narracje o losie, przeszłości i nadziejach. Daje nam więc wielość oglądów świata i wielość historii, bez czego popadlibyśmy w zniewalającą jednorodność. Jest więc kultura strażnikiem życia w rzeczywistości, chroniąc nas przed zwariowanymi ułudami, jest gwarantem wolności, oferując wielość, i jest lustrem, z którego, gdy w nie patrzymy, wciąż przezierają ideały ludzkości.

Ale kultura oddziałuje też lokalnie: bezpośrednio zmienia swoje otoczenie. Takie są zresztą ambicje nowoczesnych instytucji kultury. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, choć w budowie, już przyciąga publiczność pokazami, festiwalami, warsztatami edukacyjnymi. To, że gromadzą się tam ludzie, zmienia ich relacje i więź z miastem, zmienia tożsamość przestrzeni miejskiej. Podobnie warszawski Nowy Teatr, który chce być nie tylko sceną, lecz także centrum kultury zmieniającym charakter całej dzielnicy. Także do niedawna opuszczone, a teraz adaptowane na miejsca kultury w różnych miastach przestrzenie postindustrialne kształtują ludzi i miasta.

Tym to ważniejsze, że dziś ludzie chętnie gromadzą się tam, gdzie mogą dowiedzieć się czegoś, coś zobaczyć, ustalić opinię w różnych sprawach. Coraz bardziej intensywne społeczeństwo jednostek potrzebuje coraz więcej miejsc spotkań. Ale takich miejsc, gdzie nie będą traktowani jak konsumenci o arbitralnie zdefiniowanych potrzebach, lecz staną się współautorami wydarzeń. Z tego bierze się choćby kiełkujący ruch odnowy domów kultury, które zwłaszcza w miasteczkowej i wiejskiej Polsce chcą wciągać ludzi w budowę programów działania. Tak, właśnie przez kulturę, oddolnie, mają rozwijać się lokalne społeczności demokracji. Także lokalne biblioteki coraz częściej stawiają nie tylko na pożyczanie ludziom książek, ale także na gromadzenie ich wokół spraw kultury.

Zresztą sami twórcy postawili na oddolne zrzeszanie się, następny Kongres Kultury chcą zrobić już samodzielnie. Dołączyli do tej wielkiej zmiany społecznej, jaką jest powstawanie społeczeństwa zrzeszających się oddolnie i spontanicznie jednostek. Także w tym sensie kultura, wzmacniając i postawy jednostkowej wolności, i potrzeby nawiązywania więzi z innymi, jest powietrzem nowoczesnej demokracji.

Nie mam na myśli jedynie kultury szacownej i sprawdzonej. Taką rolę odgrywają również dzieła i pomysły niesprawdzone, ryzykowne. Część będzie i jest nieudana, ale właśnie ta udana mniejszość utrzymuje kulturę przy życiu. A ponieważ nie wiemy, co się sprawdzi, a co nie, musimy stawiać - to znaczy wspierać państwową politykę kulturalną - na wszystko, co daje szansę na jakąś wartość, choćby nie była specjalnie łatwa ani miła w odbiorze.

To jest wspieranie demokracji, ale żeby było skuteczne, polityką kulturalną trzeba objąć i twórców, i obywateli. Jeśli chcemy chronić ludzi przed nawałą iluzji, przed poczuciem obcości w świecie, musimy wyrównywać dostęp do kultury. Musimy ją zdemokratyzować. Biblioteki, mediateki, internet, umieszczanie dóbr kultury w sieci, czytelnie internetowe, no i misyjne media publiczne - to są kwestie elementarne. Ale najważniejsze jest to, by decydenci zrozumieli, że taka będzie w Polsce demokracja, jaka polityka kulturalna. Może nie być łatwo, zwłaszcza że nie ustają u nas deliberacje poważnych ludzi, ale jakby wyciągnięte z historycznych otchłani, czy państwo w ogóle ma finansować kulturę.

Marquard, pisząc o borykaniu się ze światem, przypomina uwagę Kanta, że "trzy rzeczy dane są człowiekowi dla obrony przed przeciwnościami życia: nadzieja, sen i śmiech". Nadzieję rozumiem (nie po Kantowsku) jako zdolność do zmieniania rzeczywistości, sen - jako źródło utopii i marzeń, śmiech - jako umiejętność dystansowania się od otoczenia, od szaleństw, głupoty i śmieszności. Wszystko to niesie w sobie kultura, w niej zawiera się nasze życie.

Korzystałem z :

Hannah Arendt, "Między czasem minionym a przyszłym. Osiem ćwiczeń z myśli politycznej", przełożyli Mieczysław Godyń, Wojciech Madej, Fundacja ALETHEIA 1994

Odo Marquard, "Apologia przypadkowości.Studia filozoficzne", przełożyła Krystyna Krzemieniowa, Oficyna Naukowa 1994

"Ekonomia Kultury. Przewodnik Krytyki Politycznej" 2010

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji