Artykuły

Da, Da, Da, czyli po co w "Złodziejach" Formacja Nieżywych Schabów?

"Złodzieje" w reż. Moniki Dobrowlańskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Michał Gradowski w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Ze "Złodziei" Dei Loher w inscenizacji Moniki Dobrowlańskiej został tylko zarys dramatu. Doprawiony nierównym aktorstwem i muzyką Formacji Nieżywych Schabów.

Na scenie kręci się karuzela. Karuzela marzeń, karuzela zdarzeń, na którą wsiadają bohaterowie "Złodziei". Linda rozpięta między nieobecnym bratem a ojcem w domu starców, otumaniona przez pracodawców Monika, która zrobi wszystko dla "nowych możliwości i lepszych perspektyw", Mira tuż przed skrobanką, Ira niedopuszczająca do siebie myśli, że mąż ją opuścił i Schmittowie, w miarę możliwości niedopuszczający do siebie żadnych myśli. Plus osoby towarzyszące.

I to wszystko przez dwie i pół godziny jakoś się kręci. Tylko nie wiadomo po co. Czy to jest opowieść o ludziach, którzy nie są nikomu potrzebni, nie spełnili oczekiwań, wypadli z obiegu? Czy o niefortunnych zbiegach okoliczności (zwanych tutaj siłą wyższą), które na końcu zawsze okazują się tylko błędami człowieka? Czy o mężczyznach, którzy odchodzą bez słowa i szukają szczęścia gdzieś na antypodach? Nie wiadomo.

U Dei Loher tytułowi "Złodzieje" żyją tak, jakby ich życie nie należało do nich. Jakby stracili nad nim kontrolę, zgubili kierunek. I wybierają różne taktyki, żeby to poczucie dezorientacji zagłuszyć. Na jednym biegunie samobójstwo, na drugim często naiwna nadzieja, a gdzieś pośrodku beztroska, rezygnacja, wrogość wobec świata, cynizm. W inscenizacji Moniki Dobrowlańskiej nie było tego widać. Został tylko zarys dramatu, doprawiony bardzo nierównym, przejaskrawionym i usilnie komicznym aktorstwem. To rozśmieszanie na siłę było chyba celem strategicznym tego spektaklu, być może inspirowanym "Karuzelą" Marii Koterbskiej ("i o śmiech tu lżej, więc się śmiej i śmiej"). Bo czy nastoletnia Mira (Anna Sandowicz) musiała koniecznie wymachiwać rękami, jakby rapowała, mówić jak cinkciarz i nosić uniform z Guantanamo? A czy jej partner Józef Miłosierdzie musiał być podstarzałym hipisem o twarzy zasłoniętej długą siwą peruką?

I jeszcze najgorsze - w "Złodziejach" sceny poprzeplatano fragmentami taneczno-wokalnymi, najczęściej z podkładem Formacji Nieżywych Schabów ("Da Da Da" - "ja nie kocham ciebie, ty nie kochasz mnie, aha" itd.). Jakoś jeszcze można by to znieść, gdyby te tańce i śpiewy były mechaniczne i rozcieńczały jakieś wcześniej nagromadzone napięcie. Ale tu po letnich scenach mamy m.in. taniec z rehabilitacyjnymi kulami (czy do tego naprawdę potrzebny jest choreograf?), z pełnym zaangażowaniem i radością. Smutne to, tym bardziej że muzyka (i to niepokojąca) już w tym spektaklu była grana na żywo przez Przemysława Witka.

Aktorsko na pewno obronili się Schmittowie: Gerhard (Wojciech Kalwat) i Ida (Teresa Kwiatkowska), przyspawani do kanapy, ubrani w jednakowe marynarki w szachownicę, z nogami w jednej nogawce i klatką po chomiku na kolanach. Zakłamywanie rzeczywistości maluje się na ich twarzach (przesadna mimika, półotwarte usta na długo po wypowiedzeniu zdania), widać je w ich postawie (niczego nie będziemy zmieniać, nigdzie się nie ruszymy!). Interesująca jest Ira, także w wykonaniu Teresy Kwiatkowskiej (w scenie na posterunku bawi do łez z kamienną twarzą).

I pewnie rozmazany makijaż cieknący na koniec "Złodziei" po nagim ciele Anny Sandowicz (która przez cały spektakl wychodziła ze skóry, żeby coś się w tym dramacie zadziało) w innych okolicznościach by mnie wzruszył. Nie tym razem. Da da da.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji