Artykuły

Zły sen Gustawa-Konrada

W "Dziadach" Macieja Sobo­cińskiego nie ma marty­rologii. Nie ma mesjanizmu, Polski - Chrystusa Narodów, ze­msty na wroga, czterdzieści i cztery. Jest samotny Gustaw - Konrad (Krzysztof Zawadzki), który - wyobcowany, z boku - przeżywa swój wła­sny, prywatny dramat. W zasadzie bardziej Gustaw niż Konrad, ponie­waż główny bohater nie bierze na bar­ki losu milionów. Kocha i cierpi katu­sze - owszem, ale tytko w swoim imieniu. Nie zachodzi w nim także żadna przemiana z egoisty Gustawa w Konrada, bojownika o wolność.

Wszystko, co dzieje się na scenie, to sen, gra wyobraźni i wspomnień protagonisty. Może on zatem wstrzy­mywać bieg wydarzeń, wpływać na ich kolejność, dowolnie przenosić się między obrzędem a pokojami Se­natora. Adaptacją Sobocińskiego rzą­dzi również logika snu - część druga "Dziadów" splata się trzecią, elementami czwartej oraz Widowiska; ci sami ak­torzy grają po kilka ról. Asocjacje, ja­kie rodzą się wskutek tych połączeń, są momentami może nawet zbyt prawdopodobne - jak na sen, zbyt oczywiste - jak na dramat romantycz­ny, gdzie nie zawsze (choćby w war­stwie fabularnej) wszystko się tak gładko splatało, a każdy skutek wyni­kał z przyczyny... Ale może się cze­piam, bo przedstawienie w Teatrze im. Słowackiego jest, mimo pewnych pęknięć i paru nietrafionych bądź efekciarskich pomysłów, ciekawą in­terpretacją dramatu Mickiewicza.

W najnowszych odczytaniach "Dzia­dów" motyw patriotyczno-ojczyźniany był ukazywany najczęściej za pomocą pusto brzmiących frazesów, które ni­kogo już nie są w stanie poruszyć. Cał­kowite wykreślenie tego wątku przez Sobocińskiego jest również wymow­ne: aktualne w dramacie Mickiewicza okazuje się przede wszystkim to, co dotyczy każdego z nas z osobna - na­sze lęki, słabości, chęć dotarcia do prawdy, chęć władzy, pragnienie miłości. Nie istnieje "my", lecz mnó­stwo pojedynczych "ja". Młody, sa­motny, zapatrzony w siebie, choć jed­nocześnie nie bardzo wierzący we własne możliwości Gustaw - Konrad staje się signum temporis.

W "Dziadach" Sobocińskiego pogań­ski obrzęd "dziadów" w ogóle nie ma miejsca. To, co będzie się tu działo, od początku do końca wypływa z du­cha i obrzędowości chrześcijańskiej, a zarazem ze starotestamentowej wizji Boga jako grzmiącego Ojca. Przedsta­wienie rozpoczyna monolog pyszne­go, sfrustrowanego Gustawa- Konra­da (fragment Wielkiej Improwizacji). Stoi on na proscenium i zuchwale roz­gląda się po widowni, od pierwszej sceny narzucając swój punkt widzenia wszystkim przyszłym wydarzeniom, których stanie się uczestnikiem i świadkiem. Za nim znajduje się cmentarz z grobami, na których Duch (Błażej Wójcik) będzie zapalał świece i z których wyjdą - w scenie u Senatora - rozpustne dziewczęta. Z mroku sceny wyłaniają się postacie, mono­tonnie zawodzące psalm: "Panie Boże zbawienia mego...". W ich lamentach nie pobrzmiewa żaden ton ekscytacji, żadna tajemnica tkwiąca w Mickiewi­czowskim: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...". Zbita gromada z przesadnie zaaferowanym Guślarzem na czele (Mariusz Wojciechowski) jest zbiorowiskiem przestraszonych, za­gubionych ludzi. Najciekawszy epizod tego wątku (II część "Dziadów" będzie jeszcze później powracać) to mono­log Dziewczyny (Dominika Bednar­czyk). Wyrzuca ona z siebie słowa niczym w transie, uwięziona pod ślub­nym welonem, który spada na nią z boku sceny. Walka z materiałem jest równie rozpaczliwa, jak cierpienie Dziewczyny, która za życia nie potra­fiła nikogo pokochać. Dominika Bed­narczyk doskonale oddaje wibrujące w tej postaci emocje.

Nieco z boku gromady trzyma się widmo Złego Pana (Marcin Kuźmiń­ski), którego nikt i nic nie wybawi od mąk piekielnych. Trzęsie się ze strachu, na przemian płacząc i śmiejąc się histerycznie. Wyrwawszy się spo­śród grupki lamentujących, zawisa na ramionach Konrada. Ten odpycha go ze wstrętem - rozpędzony Zły Pan ląduje na podsuniętym mu przez dia­bły czerwonym obrotowym krześle. Kiedy odwraca się w stronę widowni, jest już Senatorem, o znudzonym, a jednocześnie nieprzeniknionym spojrzeniu. Następuje całkowita zmiana tonacji - na dwóch innych krzesłach zasiadają Bajkow (dość bez­barwny Feliks Szajnert) i Doktor (równie nieciekawy Krzysztof Jędrysek), którzy także uczestniczyli w obrzędzie. Głośna, jazzująca muzyka (wykonywana m. in. na żywo - przez Janusza Witko, saksofonistę) oraz pół­nagie, wyginające się w jej rytm dziewczęta zwiastują klimat dekaden­cji i zblazowania, który będzie pano­wał w scenie u Senatora. Nie odbywa się tu żaden bal z damami dworu i menuetem. To raczej orgia, jakby Noc Walpurgii, wyjęta żywcem z "Fausta", ale dziejąca się tu i teraz, przy jasnym świetle, kontrastującym z ciemnościa­mi wcześniejszego obrzędu. Marcin Kuźmiński (rewelacyjny - to zdecydo­wanie najlepsza rola w tym spektaklu) nie gra postaci historycznej, okrutne­go Nowosilcowa; jego Senator nie jest też łatwo identyfikowalnym uosobie­niem szatana. To jakiś potwornie bo­gaty, cyniczny i arogancki boss, oto­czony przez pochlebców - gotowych w każdej chwili zająć jego miejsce - oraz roznegliżowane panienki, które za pieniądze spełnią każdą jego za­chciankę. Rozparty na krześle Senator w rzeczywistości jest małym, śmiesz­nym człowieczkiem (co doskonale wi­dać w scenie snu, gdy paraduje półna­gi, w komicznym gorsecie), drżącym przed utratą stanowiska. Jego pozor­ną obojętność zdemaskuje przez Księdza Piotr (ponownie Mariusz Wojcie­chowski), który przepowiada mu, że jako ostatni najgłośniej, najhaniebniej zginie. Senator przeciera dłonią twarz, na której przez moment gości ten sam wyraz przerażenia, jaki zna­my już z jego pośmiertnego wcielenia (Zły Pan). Notabene, scena ponownej przemiany Senatora w II części spek­taklu, przypominanie, jak źle potoczy­ły się jego losy, jest zupełnie zbędna. Upadek Senatora dobitnie ilustruje już choćby drobne rozwiązanie scenogra­ficzne: uniesienie ściany, na której znajdują się groby, w stronę widowni. Zostaje ono zastosowane dwukrotnie

- po raz pierwszy w scenie przemiany Złego Pana w Senatora, gdy ten zjeż­dża na krześle na proscenium. Po raz drugi Senator stacza się ze ściany pod­czas snu, ośmieszony, pozbawiony łask "góry", budzący już nie respekt, lecz obrzydzenie. Krótka bywa droga zaszczytów, wypływających ze spra­wowania władzy, od królowania na tronie do bolesnego upadku na cztery litery...

Świtę Senatora stanowią dwa wszędobylskie, energiczne diabły (Dorota Godzic i Tomasz Wysocki). Debiutujący w Teatrze im. Słowackie­go Wysocki wygrywa podczas sceny snu błyskotliwą etiudę aktorską - z demonicznym uśmiechem krąży wokół Senatora, wychwytując z jego majaczenia monosylaby i przekształ­cając je w groteskowy sposób. Wdzięcznym materiałem do prze­drzeźniania Senatora stają się przede wszystkim, obecne w tym monologu w dużym stężeniu, dźwiękonaśladowcze szelesty, świsty i syczenia.

Przedstawicielem ciemnej strony natury ludzkiej jest także Belzebub (Błażej Wójcik, grający jednocześnie rolę Ducha). On jedyny (jako Duch) wywołuje dreszcze - swoim opano­waniem, spokojem, przenikliwością. Beznamiętnym tonem, jakim wypo­wiada co rusz powracającą kwestię: "latasz, mój ptaszku, za wysoko la­tasz"... Jest Myśliwym, polującym na "zwierzynę", lecz nie używa w tym celu siły, a jedynie inteligencji. W sce­nie wypędzania złego ducha z Konra­da Belzebub Błażeja Wójcika staje się już bardziej konwencjonalny i przewi­dywalny, niemniej intryguje do końca.

Nie można tego powiedzieć o wy­słannikach dobra, czyli o Księdzu Pio­trze i Pani Rollison (Urszula Popiel). Patetyczny ton, w jaki oboje uderzają, sprawia, że ich racje - choćby naj­słuszniejsze w świecie - stają się nud­ne. Aktorzy tworzą stereotypowe ikony - poczciwego księdza, zrozpaczonej matki. Poprawnie wywiązują się z tego zadania, ale nic poza tym.

Trudno ocenić, czy Sobociński nie chciał, czy może nie umiał znaleźć równie atrakcyjnej formy tak dla zła, jak i dla dobra. To ostatnie jest co prawda, zwłaszcza na scenie, na ogół mniej spektakularne, ale w tym przed­stawieniu wypada szczególnie blado.

Nieco naciągany wydaje mi się te­mat zawiedzionej miłości Gustawa -Konrada do Dziewczyny/Panny/Ko­biety (we wszystkich tych rolach: Do­minika Bednarczyk). Reżyser tak skroił "Dziady", by wręcz wydawały się dramatem, gdzie ów wątek jest domi­nujący. Ale rozżalonemu Konradowi, wzgardzonemu przez kochankę, mo­tywacji do buntu oraz goryczy star­czyło tylko na pierwszą część spekta­klu. W drugiej, zawieszony na platfor­mie, wadzi się - słowami Wielkiej Im­prowizacji - z Bogiem, zupełnie nie wiedzieć czemu (jest to zresztą scena stanowczo zbyt długa). Nie ma w so­bie dawnej złości, raczej bezsilność, rozczarowanie, więc dlaczego akurat teraz opętuje go szatan? Zawadzki mówi monolog Konrada bez żadnego odniesienia: ani do czegokolwiek, ani do kogokolwiek. Trudno w tym mo­mencie zrozumieć jego bohatera i przejąć się jego losem.

Przedstawienie Macieja Sobociń­skiego oglądałam dwukrotnie: na pierwszym pokazie i miesiąc później. Przez ten czas spektakl znakomi­cie się rozwinął, nabrał tempa, zaczę­ła się jasno klarować wizja całości, która wcześniej wydawała mi się przede wszystkim zlepkiem mniej lub bardziej interesujących obrazów. Zniknęły dłużyzny (poza wspomnia­nym wyjątkiem - Wielką Improwiza­cją w II części, na którą chyba zabrakło pomysłu reżyserowi), statyka niektó­rych scen. A przede wszystkim odna­lazł się, dość bezradny na przedpre­mierowym przedstawieniu, Krzysztof Zawadzki w roli głównej.

"Dziady" w Teatrze im. Słowackiego przypominają średniowieczny morali­tet - po długiej i mozolnej wędrówce bohater (choć nie widzimy go skruszonego) ma szansę dostąpić zbawie­nia. Po drodze rzadko doświadcza do­bra, częściej zła. Ale nic go nie pory­wa, nie fascynuje. Złem się brzydzi, chociaż prezentuje się ono w bardzo kuszącej formie i mimo że na chwilę go opęta. Dobro jest tu zbyt papiero­we, konwencjonalne, aby mu się pod­dać - trudno nie traktować z przy­mrużeniem oka przebiegających przez scenę ubranych na biało anioł­ków czy na serio przejmować się re­torycznymi tyradami "pozytywnych" postaci. Jednak, podobnie jak w mora­litecie - choć Sobociński nie do końca potrafi nas o tym przekonać - to do­bro ostatecznie wygra ów pojedynek. Nie oglądamy tego zwycięstwa, ale wiara ludu i dawnej kochanki Gustawa oraz haniebne pognębienie Złego Pa­na (Senatora) dają na nie nadzieję. Ja­kaś hierarchia wartości, jakiś porządek musi przecież chyba istnieć, mi­mo wszechogarniającego rozprzęże­nia. "Czy będą poznane w ciemno­ściach cuda Twoje, a sprawiedliwość Twoja w ziemi zapomnienia?" - dopo­mina się, słowami psalmu, chór grzeszników. "Ach, ulecz go, wielki Boże" - prosi Kobieta w ostatniej kwestii "Dziadów". Mimo że żyjemy w bezdusznym, egoistycznym świe­cie, nie zło, lecz dobro ma większe szanse tu triumfować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji