Artykuły

Przymus rekonstrukcji Becketta

"Szczęśliwe dni/Końcówka" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Beckettowskie inscenizacje Antoniego Libery coraz bardziej przypominają martwe "rekonstrukcje intencji autora". Przykładem jest spektakl "Szczęśliwe dni/Końcówka" inaugurujący dyrekcję Andrzeja Seweryna w Teatrze Polskim w Warszawie.

Antoni Libera, zasłużony tłumacz i inscenizator Becketta, pracuje nad jego dramatami w sposób szczególny. Mniej zajmuje się interpretacją, bardziej egzegezą; mniej reżyserią, bardziej rekonstrukcją z elementami śledztwa i psychoanalizy. Nigdy nie ukrywał, że kryje się za tym poczucie misji. W autobiograficznej opowieści "Godot i jego cień" opisuje szczegółowo, jak został przez twórczość irlandzkiego dramaturga "wybrany". Jak wszystkie wypadki w historii Polski i jego życiu osobistym prowadziły go do poznania Beckettowskich postaci, dylematów, języka, do momentu "namaszczenia przez Becketta". Są w książce fascynujące fragmenty, w których Libera wnioskuje o strategii prowadzenia prób przez pisarza ze sposobu, w jaki opiera on palce o scenę na zdjęciu. Odsłania świat skojarzeń mistrza, tropi jego zanurzenie w symbolice religijnej. Jest skrupulatnym, błyskotliwym, wytrwałym erudytą. Na każdą tezę ma dowody, często zdobyte w korespondencji z samym Beckettem.

Cechy bezcenne u tłumacza i literaturoznawcy w pracy teatralnej mogą stać się jednak przekleństwem. Inscenizując od lat kolejne, przełożone przez siebie teksty znawca Irlandczyka zmienił się w jego strażnika. Libera zdaje się nie interesować problemem, "jak reżyserować", a wyłącznie: "jak Beckett chciał, aby było wyreżyserowane". Z kolejnymi spektaklami odpowiedzi te stają się może coraz bardziej szczegółowe, w partyturach gestów i intonacji pojawiają się drobne wariacje. Kościec pozostaje jednak ten sam. Reżyser nie idzie za poszukiwaniami artystów (w Polsce np. Piotra Cieplaka), którzy szukają w tekście Becketta emocji lub rozbijają go (jak Robert Wilson) czy zderzają z innymi tekstami. Libera trzyma się własnych ustaleń. Ten przymus powtarzania ma w sobie wiele z Beckettowskiego stylu pisania. W teatrze sprawia jednak, że każda inscenizacja to tylko krok w stronę zakonserwowania pewnej ostatecznej wizji. W stronę osiągnięcia jakiegoś stanu doskonałej martwoty. Beckett w przedstawieniach Libery jest jak stare nagranie, które zaczyna się już zacierać.

Wybierając "Szczęśliwe dni" i "Końcówkę" na otwarcie swojej dyrekcji w Teatrze Polskim, Andrzej Seweryn mówił: "Takie spektakle unaocznią państwu, że będzie to teatr słowa, myśli i etosu pracy". Zamierzał też uczcić pamięć Zbigniewa Zapasiewicza, który stworzył niemal kanoniczne dziś interpretacje Beckettowskich ról. Jednak osobowości Zapasiewicza, Tadeusza Łomnickiego, Mai Komorowskiej czy Haliny Mikołajskiej (obie aktorki stworzyły najważniejsze w historii polskiego teatru Winnie ze "Szczęśliwych dni") nie da się zreprodukować.

W pierwszym dramacie Winnie (Olga Sawicka) trajkotem zagłusza i oswaja własne znikanie, proces starzenia się. Bezwzględny czas jakby zmaterializował się wokół niej w postaci piasku wysypanego z klepsydry i teraz tkwi uwięziona w rosnącym kopcu. Znika stopniowo pod napierającym piaskiem. Winnie jednak cały czas monologuje, sprawdza zawartość torby, przypomina sobie "dawne czasy". Na scenie Polskiego zamiast kopca jest jednak toporna konstrukcja z malowanej papy. Sawicka przegaduje tekst jak ćwiczenie dykcyjne - czasem dziecinnie spieszcza wyrazy, czasem zawodzi z przejęciem dewotki lub pohukuje jak przekupka. Pilnując, aby we właściwej kolejności przejść od jednej konwencji do drugiej, omija sensy, wydaje się coraz bardziej gubić i nudzić własnym występem. Uwięziona w mizernie wykonanej scenografii sama gra bezbarwnie.

W "Końcówce" konwencja tragicznej klaunady pozwala przyjąć ostrzejsze tony. Clov (Jarosław Gajewski) kuśtyka wokół unieruchomionego w fotelu Hamma (Seweryn) z determinacją tak desperacką i bezsensowną, że aż komiczną. Ociemniały Hamm wyrzeka na rozpustnych rodziców (zamknięci w kubłach na śmieci Sawicka i Zdzisław Wardejn). Grzmi, rzuca wulgaryzmami, jęczy o kolejne tabletki, poniża i szantażuje swojego jedynego słuchacza. Pan i sługa zakleszczeni w systemie wzajemnych uszczypliwości i małych okrucieństwa usiłują przebrnąć przez kolejny nieznośny dzień, wyplątać się jakoś z życia, wszystko unicestwić i zakończyć. Ślepiec, kuternoga, para groteskowych staruszków w kubłach. Ten obrazek życia jako niezasłużonej udręki zawsze działa.

Nad spektaklem nadal jednak ciąży cień martwoty. Porządne wykonanie? Owszem. Przede wszystkim jednak - replika, powtórzenie. Beckett reżyserował kilkadziesiąt lat temu, operował wizją teatru, która wcale nie była jednoznacznie "ponadczasowa" i "uniwersalna". Czy nieustanne odtwarzanie jednej wersji nie uśmierci w końcu jego twórczości?

Teatr Polski przez ostatnie dekady był sceną muzeum. Spektakl inaugurujący nową dyrekcję nie przynosi przełomu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji