Artykuły

Przyczynek do biografii pisarza Fredry

Ostatnia premiera w Teatrze Narodowym nawiązuje jawnie do sławnego cyklu prac Hanuszkiewicza nad Norwidem i Słowackim ("Beniowski"), do jego dawnych "tele-patrzydeł" o Prusie i Boyu. Ta sama luźna, epicka konstrukcja obrazów, które spina ledwie pozorowany zamysł fabularny; podobna gospodarka aktorem, który gra tu poprzez zbiorowość, niewiele mając okazji do indywidualnych zabłyśnięć. A przecież, mimo tych jawnych podobieństw, premiera jakaś inna. Nie tylko tym, że sam pisarz od poprzedników odmienny. Ale i twórcy przedstawienia poprowadzili je inaczej.

Zadając nam do myślenia temat fredrowski zrobił to Hanuszkiewicz w sposób dosyć perfidny, gdyż spektakl, co do myślenia ma nas sprowokować, zdaje się być nieledwie szary w zestawieniu już nie tylko ze wspomnieniem o "Beniowskim" i "Norwidzie", lecz w zestawieniu z samym obiegowym sądem o kolorach, którymi się komedia fredrowska mieni. Hanuszkiewicz kolory oddał w wyłączny pacht Kołodziejowi, który istotnie poprzebierał aktorów ślicznie, akselbantami granat mundurów wysrebrzył, zielenią haftów pobrzeża damskich sukien poprzetykał, kontusze krwią oblał. Ale to wszystko przecież tło. I tłem jest śmieszne drzewo, całe w heraldycznych obrazach, które w głębi sceny stoi niczym reklama dla herbarza Niesickiego. Sam spektakl od podobnej kolorystyki stroni. To raczej seminarium o Fredrze: Andrzej Łapicki przewód prowadzi, z rzadka dopuszczając do egzemplifikacyjnych ćwiczeń innych, (wśród nich - sędziwy jubilat, Kazimierz Opaliński biedzi się jako Dyndalski z pisaniem romansowych listów Raptusiewicza. Daniel Olbrychski wyśpiewuje papkinową serenadę "oj kot, pani Matko, kot, kot!", Gustaw Lutkiewicz i Wojciech Siemion z plakatową jaskrawością rozgrywają, scenkę z "Zrzędności i przekory"; paniom przyznano w tym wszystkim funkcje zaledwie komparserskie).

O czym dystyngowany i uroczy, prześlicznie w ułańskim mundurze wyglądający, profesor Łapicki - któremu tekst inscenizator dobrał z fredrowskich memuarów, wierszyków i drugorzędnych komedyjek (z arcydzieł obecna jest zaledwie jedna sekwencja z "Zemsty", aleć to jawne ustępstwo na benefis jubilata) - wykłada? o Fredrze, rzecz jasna! O Fredrze? Może raczej o tym, jak trudno być w Polsce dramatopisarzem współczesnym. Zwłaszcza gdy zainteresowania osobiste pisarza niezgodne z modą oficjalną. "Autorstwo moje diabli wzięli, nie podlecę już nad ziemię w ołowianych botach, które los nam wszystkim sprawił. Mam dobrą żonę, mam miłego bębna, mam książki, domek spokojny" (z listu do Józefa Grabowskiego).Pisał te zdania Fredro w styczniu 1832 roku, a zatem na trzy lata przed znanym atakiem Seweryna Goszczyńskiego, który mu w swej "Nowej epoce literatury polskiej" odmówił nazwy poety narodowego. Pisał, akcentując - kto wie, czy nie główną - antynomię w swej twórczości, w której rad był dawać zapis spokojnej codzienności, a okoliczności zewnętrzne rozkazywały mu toń uspiżowiać. Sytuacja niczym przepisana z późniejszego o 120 lat wiersza:

Każą mi wejść na wieżę

I dąć w trąby mosiężne

Sławić groźne rycerze

.....................

Krwawe boje orężne

A właściwie to wcale

Grać na trąbie nie umiem

Mogę jeszcze od biedy

Coś zabrzdąkać na drumli

(L. Staff)

Ta wewnętrzna sprzeczność, której u Fredry nie chciał dopatrzeć się Boy, bo mu to psuło cały impet jego "Obrachunków", stanowi swoiste wytłumaczenie dla oburzeń Goszczyńskiego. Ze swego punktu widzenia - wiedział, na co krzyczy. I nie krzyczał samotnie. Gdy się pogrzebie w zapomnianych tekstach zapomnianych krytyków ówczesnych (Jana Majorkiewicza, Józefa Bohdana Dziekońskiego), można znaleźć tam sądy Goszczyńskiemu podobne. Co więcej, sam Fredro jakoś się z nimi zgadzał. Cytowany tu list do Grabowskiego (ten o "miłym bębnie") kończył: "Słowem, byłbym szczęśliwy, gdybym nie był Polakiem". Widać pojęcie polskości implikowało w określonym kontekście historycznym określony przymus wobec pisarza: "komedia nie jest dziecinnym cackiem, ale jednym z najdzielniejszych środków wychowywania i ukształcenia narodu"(Goszczyński).

I tu właśnie rodzi się pytanie zasadnicze: Goszczyński był za sztuką "wychowującą", czy nie prześlepił faktu, że ta ciepła codzienność "Ślubów panieńskich", "Pana Jowialskiego", "Zrzędności i przekory" właśnie wychowywała? Pracując nad tekstem swej arcykomedii o "laleczce warszawskiej", trzpiotowatym Guciu notował Fredro: "Kręćmy się jak chcemy, błądźmy, igrajmy po tym świecie (...) zawsze jednak przy końcu znajdziemy przed sobą drogę, którą szli nasi poprzednicy i którą pójdą nasze potomki. Na tej drodze mieszka spokojne pożycie wśród rodziny, tą drogą najsnadniej zbliżać się do grobu, nie pragnąc go ani też się nie trwożąc" (St. Schnür-Pepłowski, "Z papierów po Fredrze").

Spór Goszczyński-Fredro przywykliśmy widzieć jako spór o metodę edukacji narodowej, w grę wchodziła tymczasem odmienność samego modelu edukacyjnego. Model fredrowski nie miał szczęścia wśród ówczesnych strategów wychowania, sprawdzał się już atoli u ówczesnych widzów. Sprawdziłby się i dziś, choć też by strategów nieco drażnił. I tę właśnie myśl o Fredrze, myśl o różnorakich formach pisarskiego posłannictwa, zapisał swym przedstawieniem Adam Hanuszkiewicz.

Łapicki wywiódł ją z urzekającym wdziękiem z powikłanych meandrów tekstu, sam Hanuszkiewicz spointował ją gniewnym monologiem Astolfa ("Odludki i poeta"), wykpiwającym krytyków, co lepiej, niźli sani pisarz, wiedzą, o czym on pisać powinien. Astolf pastwił się nad Dziekońskim i Majorkiewiczem, a Hanuszkiewicz...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji