Artykuły

Kolędnicy u Andersena

"Ludowa Szopka Polska" w reż. Włodzimierza Fełenczaka w Teatrze im. Andersena w Lublinie. Pisze Jarosław Wach w Literaturze i Sztuce.

Niezwykłe? Wyborne? Znakomite? Każdym z tych słów można by rozpocząć lub podsumować rozważania na temat wystawienia Ludowej szopki polskiej w reżyserii Włodzimierza Fełenczaka w Teatrze im. H. Ch. Andersena (premiera 4 grudnia 2004 roku). I każde z tych słów okazałoby się niewystarczające, zbyt lakoniczne. Trudno bowiem w jednym określeniu zamknąć ocenę maestrii twórców spektaklu.

Pierwszy składnik, któremu przedstawienie zawdzięcza swą wyjątkowość, to sam tekst. Autorem Ludowej szopki polskiej jest profesor Henryk Jurkowski, najwybitniejszy na świecie znawca teatru lalek. Obok wielu książek i artykułów, przekładów i adaptacji, na liście jego osiągnięć znajduje się również np. założenie Wydziału Reżyserii Teatru Lalek Akademii Teatralnej w Białymstoku czy prezydentura (1984-1990) w Międzynarodowym Związku Teatrów Lalek (UNIMA). Różnorodność doświadczeń, szeroka znajomość tematu wsparta wyczuciem językowym zaowocowały dziełem nader udanym. Za wzór obrał profesor tekst szopki krakowskiej, wywodzącej się bezpośrednio z tradycji plebejskiej i w porównaniu z kościelnnym oryginałem znacznie przetworzonej przez twórców ludowych. Po raz pierwszy została ona spisana od kolędników w roku 1848 przez Karola Estreichera. Na ten najwcześniejszy zapis złożyło się czternaście scen, z których I-III wiążą się z hołdem pasterzy, IX-XII dotyczą sprawy Herodowej, natomiast IV-VIII i XIV to sceny świeckie, przedstawiające najpopularniejsze postaci regionalne. Poza kanonem krakowskim Jurkowski wykorzystał również autentyczne ludowe rymowanki i kolędy, dziewiętnastowieczne relacje, świadectwa etnologów, a także wątki z innych szopek regionalnych, w tym z Lubelszczyzny. W ten sposób obok tekstów bardzo popularnych (Oj maluśki, maluśki) znalazły się znane słabo lub prawie wcale (np. ballada dziadowska Grabarza). Na uwagę zasługuje fakt, iż pomimo tak niejednolitego i bogatego materiału źródłowego udało się Jurkowskiemu stworzyć tekst zadziwiająco spójny, koherentny, budujący określoną, wyrazistą całość. Jego głębokie zakorzenienie w polskiej tradycji wyczuwa się momentalnie, a piękna archaiczna polszczyzna okazuje się językiem zrozumiałym nawet dla najmłodszych widzów.

Przedstawienie rozpoczyna przybycie kolędników. Pojawiają się nagle, z impetem. Momentalnie robi się głośno, słychać gwizdy, okrzyki, gra muzyka. Nie minie chwila, a już kończy się druga kolęda. Zza kulis wychodzą krasnolice dziewczęta, w dłoniach niosą wiklinowe kosze pełne dorodnych jabłek. Nikt nie próbuje wymówić się od przyjęcia podarunku, wszyscy częstują się ochoczo, z radością wyciągają ręce. Jednak na konsumpcję nie ma zbyt dużo czasu, bowiem salę zaraz wypełniają gromkie głosy młodzieńców ustawionych w zwarty szereg. Dzieci piszczą rozbawione, dorośli również śmieją się w głos, choć na niektórych twarzach dostrzec można drobne oznaki konsternacji. Tak łatwo dali się zwieść. Młodzieńcy intonują: Ach, zła Ewo. Coś zrobiła? Kłopotu nabawiła. Panny odpowiadają: Z wężem sama rozmawiała. I jabłuszka kosztowała. Narobiła...

Bez wątpienia pomysłowa reżyseria, przemyślana i niebanalna realizacja wyznaczników scenariusza to istotne warunki artystycznego sukcesu. Odejście od klasycznego podziału na scenę i widownię okazało się w przypadku Ludowej szopki polskiej posunięciem trafnym. Zabieg ów nie tylko włącza publiczność w wir wydarzeń, ale, co najważniejsze, poprzez zmniejszenie dystansu widz-aktor umożliwia wytworzenie specyficznej, niemal familiarnej, pełnej otwartości atmosfery. Atmosfery charakterystycznej dla kolędowania i wspólnego świętowania. Udało się zatem Włodzimierzowi Fełenczakowi stworzyć spektakl nie tylko żywy, radosny, dowcipny, ale i interaktywny. Rozdawanie jabłek to nie jedyna sytuacja, w której publiczność ma okazję do bezpośredniego kontaktu z aktorami. W każdej gromadzie kolędników oprócz Pasterza, Grzesia, Turonia czy Bociana obowiązkowo pojawić się musi postać Dziada Proszalnego czy reprezentujący raczej mało wybredny typ poczucia humoru, a jednak swego czasu chyba najbardziej uwielbiony przez lud polski duet Misia Borowego i nieudolnie próbującego mu rozkazywać Cygana. Zresztą właśnie owym trzem bohaterom przypadnie w udziale przywilej najczęstszego obcowania z publicznością. I jeśli nawet nie za każdym razem uda się im wyłudzić od widzów kilka monet, to nie zdarzy się, by mieli na scenę wracać z pustymi rękoma. Ucieszy ich choćby zwykły cukierek. Niewiele do radości czy śmiechu potrzeba też widzom, okazuje się bowiem, że gdy już zbudowany zostanie nastrój dobrej zabawy, ciepła i życzliwości, nawet żarty mało wyszukane, które w innej sytuacji uznano by najpewniej za nazbyt grube, nie wzbudzają zastrzeżeń. Oprócz wspomnianej postaci Niedźwiednika i jego kompana taki rodzaj komizmu najsilniejsze odbicie znajduje w epizodzie przedstawiającym transakcję kupna-sprzedaży konia. Obaj zainteresowani chwieją się na nogach, także koń nie stroni od gorzałki. Kupujący jest zamroczony do tego stopnia, iż nie dostrzega, że zwierzę, które jeszcze przed chwilą stało do niego przodem, obróciło się. Bez pardonu chwyta za ogon, zadziera do góry, bacznie obserwuje, aż wreszcie przemawia zdumiony: A to co mu na oczy? Podobno nie widzi! Zdarzenie to, jak również towarzyszący mu koncept kupna okularów dla konia wywołuje na widowni salwy śmiechu. Dobrej zabawy nie psuje nawet fakt, iż z przedstawienia wylania się przede wszystkim obraz Polaka... pijaka. Pijani są wspomniani już handlarze, na gorzałkę zbiera Dziad Proszalny, gustuje w niej czarownica, Pan Twardowski, a także młodzi pasterze, którzy skandują: U Zosi na ganku grają dudki. Na to nam wyniosła buteleczkę wódki! W Ludowej szopce polskiej upija się nawet diabeł.

Oczywiście owe wszystkie ludyczne wybryki zostały sprawnie zestrojone z licznymi sytuacjami wywołującymi wzruszenie - z narodzinami Chrystusa, rzezią niewiniątek czy cudem przemiany, zachodzącym w ludzkich sercach na widok maleńkiego Jezusa. W pobliżu żłóbka znika egoizm, giną wszelkie złe instynkty, w każdym budzi się dobro. To jest piękne, piękne również dlatego, iż ową metamorfozę udało się Fełenczakowi pokazać bez zbędnego patosu, sztucznej wzniosłości. Cud dokonuje się w ciszy, nabożnym zdumieniu, towarzyszy mu szczerość, pokora i skrucha; zetknięcie z granicą istnienia to zetknięcie z transcendencją, dzieje się ono wewnątrz, a nie na zewnątrz człowieka. Ponadto bliskość Bożej Rodziny jednoczy ludzi, czyni z nich braci; Chrystusowi tak samo przyjdzie oddać hołd Polak, Węgier jak i Cygan, który odśpiewa specjalnie na tę okazję ułożoną Modlitwę romską. Niezwykła jest nie tylko wspomniana metamorfoza, ale również poufałość i naiwność, z jaką opowiada się o narodzinach Boskiego Syna, owo przeniesienie swojskiego świata w odległe rejony i czasy, kompozycja dwóch płaszczyzn, która znajduje odzwierciedlenie w rozbiciu spektaklu na szopkę i popisy kolędników. Zaznaczyć przy tym należy, iż owo rozbicie zostało przeprowadzone nader sprawnie, przejścia pomiędzy planami - aktorskim i lalkowym - odbywają się niemal niezauważalnie, przedstawienie w żadnym momencie nie gubi swego rytmu ani dynamicznego tempa.

Na szczególną uwagę zasługuje wysiłek utalentowanego zespołu aktorskiego. Kreowane postaci są pełne życia, wigoru, ale i naturalnego wdzięku. Odczucia tego nie niweczą kilkukrotne przejęzyczenia czy pomyłki, potęgują one nawet wrażenie spontaniczności, swawoli, uczestniczenia w serdecznej i szczerej zabawie. Wyczyny bohaterów planu lalkowego dostarczają nie mniej radości niż harce, wygłupy i psoty kolędników. Animacja kukiełek to klasa sama w sobie. Postaci prezentują się niezwykle sugestywnie i wyraziście, każda posiada swój temperament oraz charakterystyczny sposób poruszania się. Pan Twardowski jest hardy i zarozumiały, Czarownica wredna i przebiegła, Śmierć świadoma swej mocy, Anioł wzniosły, Hetman szybszy w czynie niż w myśli... Najmocniej jednak zapada w pamięć postać Diabła - pomarańczowy, z czerwonym długim językiem, żwawy i skoczny, w ciągłym pędzie, przy Herodzie uwija się jak w ukropie, żywy ogień. Świetny pomysł - oddać go w ręce kobiety (Wioletta Tomica) i obdarzyć trzeszczącym, pełnym przekory i jadu głosem. Niezwykłe wywiera wrażenie, gdy najpierw wrzeszczy, iż jest "szatanem kusicielem", a potem przeciągle i wściekle zalotnie zawodząc toczy nienawistnym, drewnianym okiem po widzach.

Słów kilka powiedzmy o samych kukiełkach. Na scenie lubelskiego teatru po raz pierwszy można było je zobaczyć 7 listopada 1993 roku. Wystawienia i reżyserii Ludowej szopki polskiej podjęli się wówczas Stanisław i Liliana Ochmańscy, a lalki oraz scenografię wykonał Rajmund Strzelecki (1940-1995). Za tworzywo posłużyły mu wyłącznie naturalne materiały, patyczki, szmatki, papier. Dzięki takiej prostocie i oszczędności udało się artyście nadać drewnianym postaciom wyrazistość i ekspresje. Odrzucenie zewnętrznej dekoracyjności, zogniskowanie uwagi na zasadniczym zamyśle przyczyniło się do lepszego i pełniejszego zaprezentowania treści wewnętrznych. I tak na przykład wspomniana już krępa, krągła, pomarańczowa postać Diabła z czerwonym jęzorem, ostrymi rogami i drucianymi cieniutkimi widłami momentalnie kojarzy się z ogniem, płomieniem piekielnym, a kwadratowa, zwalista, grubo ciosana figura Grabarza, jego ziemista cera, ciemne łachmany oraz solidna łopata natychmiast przywołują na myśl szary kopiec świeżej mogiły.

Artystom z Dominikańskiej udało się stworzyć widowisko barwne, żywe, pełne wigoru, a jednocześnie głęboko osadzone w tradycji folkloru polskiego. Trudno wyobrazić sobie lepszy sposób uczczenia związanego z pracą sceniczną jubileuszu, a rok 2004 to bez wątpienia wyjątkowy czas w historii Teatru im. H. Ch. Andersena. Po pierwsze, wystawienie Ludowej szopki polskiej tylko o dwa dni wyprzedziło rocznicę pięćdziesięciolecia istnienia Teatru, który swą działalność rozpoczął 6 grudnia 1954 roku. Zaprezentowano wówczas Złotą kulę Andrzeja Ejsmunda w reżyserii Maryli Kedry. Po drugie, sama Ludowa szopka polska miała swą prapremierę przed 35 laty (dokładnie l lutego 1969 r.) - i to właśnie na scenie przy Dominikańskiej. Za jej sceniczną realizację odpowiedzialny był Stanisław Ochmański, scenografię stworzył Wacław Kondek, a muzykę napisał Bogusław Pasternak. W 1993 roku przygotowano nową wersję przedstawienia ze scenografią autorstwa Rajmunda Strzeleckiego i reżyserią duetu; Stanisław Ochmański - Liliana Ochmańska. Po trzecie, rok 2004 to także święto obecnego dyrektora teatru i reżysera szopki, obchodzi on bowiem czterdziestolecie swej pracy artystycznej.

Warto przypomnieć, iż właśnie dzięki inicjatywie Włodzimierza Fełenczaka w Lublinie miały miejsce dwa międzynarodowe festiwale spektakli bożonarodzeniowych. Pierwsze "Betlejem Lubelskie" odbyło się w grudniu 2001. Wystąpiły na nim teatry z Warszawy, Śląska, Katowic, Opola, Ukrainy, Rosji oraz Słowacji. Lubelscy artyści zaprezentowali prapremierowe przedstawienie Wertepu według Walerija Szewczuka. Festiwal wzbogaciły różne imprezy towarzyszące, jak na przykład koncert młodzieżowego chóru prawosławnej diecezji przemysko-nowosądeckiej, JRMOS", panel dyskusyjny: Tradycja bożonarodzeniowa, czyli przenikanie się sacrum i profanum, wieczór poezji: "Wigilia z poetą". Ponadto zainteresowani mogli obejrzeć 250 szopek z całego świata: drewnianych, porcelanowych, wypalanych w glinie, kształtowanych w tiulach, brokatach, splotach rafii oraz w innych tworzywach.

Przedsięwzięcie spotkało się z tak żywym zainteresowaniem i życzliwym przyjęciem, że po dwóch latach Felenczak zorganizował II Międzynarodowy Festiwal Teatralny. Gościły na nim teatry z Łodzi, Czech, Ukrainy oraz Niemiec. Artyści z Dominikańskiej ponownie wystąpili z Wertepem. Jes'li o ów Wertep chodzi, a raczej o jego realizację, to warto dodać, iż w połowie stycznia 2002 roku Teatr im H. Ch. Andersena zaprezentował go w Łucku na V Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek "Misteria Narodzenia". Tak o tym przedstawieniu pisał Andrzej Molik, dziennikarz "Kuriera Lubelskiego": Oglądając "Wertep" w przestronnej sali Wołyńskiego Teatru Lalek, słuchając opinii widzów i festiwalowych gości po jego zakończeniu, można się jedynie upewnić w przekonaniu, że Teatr Andersena robi więcej dla polsko-ukraińskiego porozumienia i przełamania zaszłości niż większość powołanych do tego instytucji, włącznie z tymi na rządowym stopniu. [...] " Wertep " zaprezentował się jako prawdziwy dramat egzystencjalny, a historia złego Heroda genialnie zagrana zza maski przez Jacka Draguna (wspiął się na aktorskie szczyty!) w kraju, w którym wciąż nietrudno spotkać u władzy satrapów, miała niezwykle aktualny wydźwięk. Na sali widziało się ludzi, którzy szczerze płakali, a entuzjazm po spektaklu sięgał zenitu.

Gorące przyjęcie na Ukrainie to oczywiście nie jedyny sukces lubelskich artystów. Teatr Andersena prezentował swoje spektakle w Czechach, Słowacji, na Węgrzech, w Niemczech, Grecji, Danii, Austrii, we Włoszech, w Rosji, Serbii, Chorwacji, Francji, Pakistanie i Japonii. Zdobył wiele nagród i wyróżnień, ostatnio Kryształowego Andersena w Krakowie za Olbrzymy Jerzego Bielunasa. Życzymy zespołowi Teatru Andersena sukcesów przez kolejne 50 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji