Artykuły

Szczęśliwy dzień Seweryna

"Szczęśliwe dni"/"Końcówka" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Przekroju.

Beckettowski spektakl Antoniego Libery można uznać za manifest nowego szefa warszawskiego Teatru Polskiego Andrzeja Seweryna.

Jednego wieczoru na scenie przy mm Karasia grają dwa zupełnie różne przedstawienia. Najpierw godzina i kwadrans "Szczęśliwych dni". Olga Sawicka jako Winnie zaczyna spektakl od szerokiego uśmiechu i z nim niemal do końca pozostaje. Trajkota-niem, matowym szczebiotem i groteskowym pohukiwaniem usiłuje zagadać śmierć. Patrzy się na aktorkę z szacunkiem, bo w rozpracowanie partytury dramatu włożyła ogromną pracę. Ale też patrzy się na nią z poczuciem, że "Szczęśliwe dni" to taki utwór, którego nie da się dotykać bezkarnie. Cóż po wysiłkach Sawickiej, skoro jej aktorstwo jest niemal pozbawione emocjonalnej amplitudy, gładkie jak tafla spokojnego jeziora. I przynależy raczej do salonowej komedii albo wręcz farsy w rodzaju "Słomkowego kapelusza", a nie mroku Becketta, nawet jeśli jest to mrok rozpraszany pełnym rozpaczy śmiechem. Olga Sawicka ma pecha. Nie tylko ja pamiętam niedawną wielką rolę Mai Komorowskiej w Dramatycznym... Komorowska dotykała sedna, łącząc nieskazitelnie ból i śmiech. U Sawickiej pozostał tylko śmiech, a to szybko nuży.

Potem jest "Końcówka" - zupełnie inny teatr. W najlepszych swoich inscenizacjach Antoni Libera występował w imieniu Becketta, ale najwięcej zależało od aktorów. Chociaż Libera wielokrotnie sięgał po te same teksty, kierując się niezmiennie wskazówkami autora, żaden spektakl nie mógł być taki sam. "Ostatnia taśma Krappa" z Tadeuszem Łomnickim (1985) była eksplozją aktorskiego szaleństwa; ten sam dramat w interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza (2004) brzmiał zdecydowanie bardziej powściągliwie. W niegdysiejszej wersji "Końcówki" Hamma grał Łomnicki; sam pamiętam przedstawienie w warszawskim Dramatycznym z Adamem Ferencym (Hamm) i Jarosławem Gajewskim (Clov). Cała rzecz w tym, by pozostając wiernym pisarzowi, nie okopywać się na tych samych co zawsze pozycjach. Wpuszczać do nory Hamma albo kopca Winnie świeże powietrze. Wtedy - paradoksalnie - każde spotkanie z oglądanymi po wielekroć znanymi na pamięć dziełami autora "Godota" może być żywym doświadczeniem. W Polskim grają ze sobą Andrzej Seweryn (Hamm) i Jarosław Gajewski (Clov). Mniejsza o to, że partnerami są zatem obecny szef i wiceszef sceny przy Karasia, to tylko dodatkowy smaczek spektaklu. Liczy się, że obaj docierają do samego sedna (bez) sensu ludzkiej egzystencji. Nie czytają przy tym Becketta na kolanach, traktując "Końcówkę" niczym melancholijną elegię na śmierć świata. Nie, w Polskim jest inaczej. Owszem, świat -jak u Eliota - kończy się nie hukiem, lecz skomleniem. Ale zanim do końca zdechnie, pozwala sobie jeszcze na ostatnie przedśmiertne podrygi. I właśnie one bywają opętańczo, nieprzyzwoicie zabawne.

Seweryn gra Hamma niczym skarlałego Leara szerokim gestem i królewską frazą, ale za tą pozą jest bezradność ociemniałego kabotyna, którego władza nawet nad własną zatęchłą norą jest tylko urojeniem szaleńca.

Ta rola to coś więcej niż popis technicznej wirtuozerii i zdolności fizycznej transformacji. Seweryn co rusz autoironicznie strąca samego siebie z piedestału. Macie mnie za wielkiego aktora, a ja potrafię z siebie szydzić - zdaje się mówić między wierszami. Gajewski, w pierwszej chwili nie do poznania, wręcz przeistacza się w Clova. Zgarbiony przemierza scenę, kuśtykając maleńkimi krokami. Ma w sobie jednocześnie zgodę na poniżenie oraz złość na świat i swoją w nim rolę. Z czasem ta złość przechodzi we wściekłość, Clov staje się małym biesem, gorszą wersją Szekspirowskiego Kalibana. Wielka, skomponowana w każdym calu rola. "Końcówkę" grają pewnie (jeszcze Sawicka jako Neli i Zdzisław Wardejn w roli Nagga), dobrze wiedząc, o jaki efekt - rozpaczy przełamanej śmiechem - chodzi. Wszystko na swoim miejscu i w zgodzie z Beckettem. To przedstawienie zapowiada kierunek dyrekcji Andrzeja Seweryna. Obejrzawszy je, wierzę, że to będzie teatr myśli, prawdziwego dialogu - i z literaturą, i z publicznością. I jakoś się nie boję, że Seweryn zamieni scenę przy Karasia w muzeum. Przeciw inauguracyjnemu przedstawieniu już wytoczono ciężkie działa, tylko dlatego że jest zgodne z Beckettem, bo kopiec w "Szczęśliwych dniach" pozostał kopcem, a nie, jak już u nas bywało, stał się fotelem na biegunach; bo nora Hamma nie zamieniła się w dworcowy hangar. No tak, ci, którzy od teatru oczekują takich atrakcji, w Polskim u Seweryna raczej Się nie pożywią. Ale mają przecież dziesiątki teatrów, które z nawiązką spełniają ich oczekiwania. Po co więc kolejny? Seweryn, łącząc w repertuarze Becketta z Szaniawskim, Fredrą, Molierem i Chalezinem (takie są zapowiedzi na najbliższe miesiące), może Okazać się prawdziwą alternatywą. Dosłownie - i w tym drugim, teatralnym tego słowa znaczeniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji