Artykuły

"Cyd" z Bagdadu

Premiery w "Teatrze Polskim" to dla warszawiaków wielki ewenement. To wzruszające przeniesie­nie się w przeszłość, w świetną przeszłość przedwojennych teatrów stolicy, a zarazem lot w przyszłość, w tę przyszłość, kiedy stać nas będzie na więcej scen tak wspaniale zaopatrzonych. Teatr przygotował "Cyda" z widocznym nakładem starań i kolosalnych kosztów: Dyr. Szyfman zawsze się w tym kochał; rzecz prosta, nie w samych kosz­tach, w ich wyniku: w bogactwie oprawy. Ale nigdy jeszcze dotąd nie dał tak niepohamowanego uj­ścia tej swojej skłonności.

Jak "Teatr Polski" teatrem, czegoś podobnego nie było. Takiego "Cyda" pozazdrościć by mógł dyr. Szyfmanowi każdy maharadża. Choćby ten Aga Khan, multimilionowa głowa wiary mahometańskiej w Indiach, który poślubił francuską modystkę. Wczorajszy spektakl by ich zachwycił. Zwłaszcza pod względem bławatnym! To był unikat. Prawdziwa opera kolorów. "Cyd" w oprawie "Złodzieja z Bagdadu", spychającej po trosze na drugi plan pozostałe elementy przedstawienia. Rzucający cień na aktora i półmrok na tekst. W mniej­szym stopniu na reżysera, Edmun­da Wiercińskiego, który spod tej powodzi kolorów i blasków wycho­dził obronną ręką: głównie wtedy, gdy poruszał grupami bajecznie ko­lorowych figur, czy też ustawiał je na scenie w żywe obrazy. Czy to wynikało z jego koncepcji? Czy też zadziałał tu genius loci "Teatru Polskiego", który w tym wypadku jakoś fantastycznie i trochę niepo­kojąco się nasilił, jak gdyby przekonany, że do dzisiejszego widza, tego z ostatnich rzędów i tego z pierwszych, lepiej przemówić od­wołując się do jego oczu niżeli do jego uszu. A najlepiej zastrzelić go bogactwem.

Ale najpierw kilka uwag infor­macyjnych o samym Cydzie. To po trosze osoba historyczna. Nazy­wał się Rodryg. Był synem kaszte­lana, pana na zamku Bivar, żył w XI wieku. Przydomek "Cyd" zyskał od Arabów. (Po arabsku: wódz czy też suzeren). Poza tym nazywano go Campeador. (Wspaniały). Za co? Za wielką brawurę i za wielką pohopność. Bo ten Cyd ciągle się z kimś ścierał. Ciągle kogoś zwal­czał. W marcu sprzymierzał się z królem Kastylii, w maju z Mau­rami ruszał na króla. Zajadły, ogni­sty, spragniony chwały, gonił jak najęty po całej Hiszpanii, wykańczając niedawnych przyjaciół, a w zamian za to rzucając się na obronę ludzi, którym do wczoraj skąpił marnego dobrego słowa. Słowem, zachowując się na polach bitew tak jak nasz Jan Kott na polu krytyki literackiej. W pew­nym momencie król dał mu (temu Cydowi) swą kuzynkę za żonę. Niezmiernie bogatą, ale szalenie brzydką. Nic nie pomogło. Cyd szalał dalej. W końcu zmarł. Ucz­czono go pięknym pogrzebem, zło­żono - na wszelki wypadek bez broni - w kościele św. Piotra w Walencji. Nie ożył. Przynajmniej cieleśnie. Ale za to z właściwą mu energią zmartwychwstał w legen­dzie. Pierwsi zaczęli się nim zachwy­cać ludowi poeci. Każdy z nich zdo­bił go według potrzeb własnego serca. Jedni, przedstawiając Cyda jako cudownego kochanka, który kiedy raz kochał dziewczynę na dnie łodzi, łódź sama pruła fale i to z wielką szybkością. Inni opie­wali go jako rycerza, który życie bez reszty poświęcił cnotom. Jesz­cze inni, a może ci sami, jako człowieka, który zwalczał Żydów eko­nomicznie, pożyczając od nich - na przykład - milion kruzadorów pod zastaw skrzyneczki z diamen­tami, w rzeczywistości zawierają­cej kamyki. W pewnej chwili Fi­lip II tak się do jego postaci zapalił, że wystąpił do Rzymu o jego kanonizację. Jako obrońcy chrześ­cijaństwa! Jednakowoż papież nie zaliczył Cyda w poczet świętych. Ale zawód ten postarali mu się wynagrodzić historycy. Konstruu­jąc poświęcone Cydowi kroniki i wkładając mu je do trumny, aby potem przy świadkach wydobyć je wśród okrzyków zdziwienia, już jako materiały autentyczne. Aż przebrała się miarka. Proceder się wykrył. Wtedy oddała się na usłu­gi Cyda zawodowa literatura piękna. I odtąd wszystko poszło gład­ko.

Kiedy Corneille sięgnął po tego Cyda, Cyd był już dobrze na wszystkie strony przewentylowanym tematem. I świeżo dźwigniętym na szczyty przez Guilhema de Castro w tragedii pod tytułem "Las Mocedados del Cid" (Lata młodości Cyda). Corneille ściął hi­szpański tekst potężnie, zdynami­zował, w zasadzie zachowując sy­tuację i postaci, i do tego stopnia zapożyczając się u Hiszpana, że w krytyce francuskiej nieraz się mó­wi, iż Corneille'owi w większości wypadków raczej udało się oddać piękności pierwowzoru, niżeli je prześcignąć.

Po dwustukilkudziesięciu latach powtórzyło się zjawisko: do fran­cuskiego "Cyda" wziął się Wy­spiański i jeszcze raz go skurtyzował. O dobrą połowę. Sparafrazo­wał go, zdynamizował. Opatrując w inny rytm i inne tempo. Ot, na przykład u Corneille'a zaczyna sztukę Szimena: - "Elwiro, czy zupełnie szczerze zdałaś mi sprawę ze wszystkiego? Czy nic z tego nie taisz, co powiedział ojciec?" - U Wyspiańskiego nerwowo, węzłowato: - "Więc mówił?" - Skrót wspa­niały! Niemniej w ostatecznym ob­rachunku chyba Wyspiański fran­cuskiego oryginału też nie prześci­gnął.

"Cyd" Wyspiańskiego tak jak "Cyd" Corneille'a ma w sobie pewien specyficzny element, który go wyróżnia spośród innych tragedii miłości i zemsty. Tym, że jest prze­de wszystkim tragedią pychy. Że nas wprowadza w pewien lwiąt przesycony tym uczuciem, nafaszerowany taką porcją dumy i pod­lany takim sosem honoru, że aż nierealny. Same tu wszędzie dumy, pychy, buty i honory. Duma Hra­biego Gormasa nie może znieść, że Don Diego został wybrany przez króla na wychowawcę następcy tronu. Ale zarazem duma Don Die­ga nie może znieść, że Don Gormas poczuł się tym wyborem dotknię­ty. Czyż mógł powątpiewać, że je­dynie Don Diegowi się należy? Po­jedynkują się. Diego jest już od dawna na emeryturze, Gormas z łatwością wytrąca mu broń z ręki. A wytrąciwszy lży, bo tak chce duma. Ale duma Don Diega nie może dumie Gormasa być dłużna. Diego na Gormasa napuszcza syna, dumnego Rodryga, późniejszego Cyda. I Cyd go zabija. Ojca Szimeny! I teraz duma z kolei prze­chodzi na córę Gormasa i nią za­czyna potrząsać. I tak aż do końca tego arcydzieła. Zbudowanego w wymiarze dumy, w wymiarze nam obcym, przynajmniej w takim nasileniu. Patologicznym! Niemniej bez tchnienia jakichś olbrzymich ambitów i drażliwości, które kręcą bohaterami na wszystkie strony, "Cyd" traci na wyrazie. Od zaga­dnień prestiżowych, od puszeń się i nadymań aż pęcznieć musi każ­da scena tej przepięknej historii o czasach, w których całe poczucie godności za całe miliony ludzi zmo­bilizowała na swój użytek garstka osób. Ale trzeba przyznać, że za to dawało ono im szkołę! Takie oso­bistości jak w "Cydzie" krokiem się nie mogły ruszyć, słowa wypo­wiedzieć, okiem rzucić, nie naraża­jąc zaraz na śmiertelne i wiekuiste niebezpieczeństwo swego życia, swej rodziny, swych przyjaciół, swego miasta i swej ojczyzny. Nie mówiąc już o własnym zbawieniu.

Przedstawienie w "Teatrze Pol­skim" częściowo odjęło Cydowi tę grozę. Uzwykliło jego ludzi. Czy słusznie? W "Cydzie" ludzie krążą poodgradzani od siebie murem, z największym trudem przebijają się przez nawarstwienia etykiet, ambi­cji, urazów. Jeszcze pomnożonych przez zadane sobie istotne krzyw­dy. Toteż kiedy się zdarzy, że po­przez te mury przejdzie od jednej postaci do drugiej głos ludzki - to tu, to tam po parę słów - ro­bią one olbrzymie wrażenie. Jak owe słynne zdania, które wymykają się Szimenie i Cydowi, przypada­jącym do siebie na momencik, już po zabójstwie Gormasa, szepczącym, najpierw jedno, potem drugie: - "Rodrygu, któż by myślał?" - "Szimeno, któż by powiedział?" - Zdania te wczoraj nie oślepiały. Odjęto im kontrastowe tło.

Cydem był Jan Kreczmar. Tru­dno było uwierzyć, że zabójstwo Gormasa to debiut w jego rycerskiej karierze. Zresztą on sam nie próbował nas o tym przekonać. Ani kostiumem, ani charakteryza­cją. Nie dążył do tego, by sobie nadać wygląd chłopięcy, tak jak jego antagonista, hrabia Gormas (Buszyński), nie dążył do tego, by z siebie zrobić Waligórę. Może szkoda! Bo dopiero przy nadaniu ich walce, Cyda z Gormasem, cech walki Dawida z Goliatem - jak pięknie powiedział Boy - sprawa nabiera bohaterskiego charakteru.

Rolę Don Diega objął Władysław Bracki. Zgodnie z tradycją zrobił z niego poczciwca i wała, jak przystało na dworską capacitas od spraw pedagogicznych. Przy tej interpretacji marnuje się ta postać dla sztuki. Z samego tekstu można by sobie o niej urobić inne zdanie. Że to fanatyk, zapaleniec, maniak honoru, który do każdej rozgrywki, gdzie idzie o własną cześć, czy sy­na, czy rodu, pali się jak nałogowy gracz do partii pokera. Kiedy przy najlżejszej sposobności zaledwie go zaleci zapaszek obrazy, pędzi syna, nie dając mu odłożyć spot­kania na moment, przełożyć na drugi dzień, jest albo idiotą, albo Savonarolą honoru. Wydaje mi się, że ta druga interpretacja lepiej współbrzmi i bardziej dynamizuje sprawę.

Koronę Kastylii dźwigał na swym czole Czesław Kalinowski. Z lekka karykaturalny. Jak z innej sztuki. Nie dziwię się, że mając do czynienia z takim królewskim majestatem, Kreczmar swą opowieść wojenną raczej wykładał, niż z siebie wyrzucał. Mówił ją też trochę na jednym tonie. A jest w niej i trema, i nutki żałości, i od pewnego momentu fanfara. Przecież to jest właściwie opowieść debiutan­ta, stąd młodzieńcze, tryumfalne, naiwne tony. Pomieszane z jękami, kiedy mu się przypomni Szimena. W zamian monologiem o jej ojcu, który mu zelżył rodzica. Kreczmar oczarował widownię. Wspaniale go zróżnicował.

W roli Szimeny wystąpiła Nina Andrycz, świetna Solange z "Lata w Nohant", pełna żaru i dynamiki Lukrecja z "Cezara i człowieka". Po tych kreacjach każdy teatr powierzyłby Andryczównie rolę Szi­meny z zamkniętymi oczami. A tymczasem Szimena wprawiała w zakłopotanie. Nerwowa, kapryśna, rwąca wiersz. Dąsająca się ra­czej niż szczerze nienawidząca. Niepełna, niedojrzała. Oczywiście, że Szimena jest młodziutka - i powinna być - tak jak i jej na­rzeczony, lecz ton półdziecinny to nie wszystko. Toteż przez tę całą nieszczęśliwą aferę ujawnia­jące się w niej spod młodzieńczej przysłonki złe, mściwe, wściekłe, ambitne stworzenie. Żądne krwi. Łase na trupy, jakby nie było cór­ką przyzwoitego hrabiego, lecz wła­ściciela zakładu pogrzebowego. Andryczówna załagodziła w niej złe, mocne cechy, czyniąc z niej osóbkę niezdecydowaną, niezdolną do ża­dnej potężnej awantury, do żadne­go wybuchu.

Najciekawsza z zespołu Elżbieta Barszczewska. Jej infantka otwiera przed nią nowe perspektywy. Cóż za ogień! Jaka werwa! Panieńska, dystyngowana, południowa. Ta za­przysięgła liryczka, napawająca nas przy każdej sposobności swą nie­biańską słodyczą, nagle w tej roli traktowanej z reguły anielsko, je­dyna z całego "Cyda" wystąpiła z intensywnym, unerwionym, hiszpańskim animuszem. Oczywiście utrzymując go w dworskich, kró­lewskich granicach. Stylową Eleo­norę, damę dworu, znalazła w Zofii Małyniczównie.

Owego "Cyda" na kolorowo na­leży koniecznie zobaczyć. I zapamiętać jak obrazki do "Cyda". Za sprawą Wiercińskiego i Teresy Ro­szkowskiej. Złożyły się nań praw­dziwe malarskie i reżyserskie majstersztyki: chór służebnic w żało­bie, jak gromadka przelęknionych czarnych królików snująca się po scenie; tłum zbierający się niespo­kojnie - skokami to stąd, to zo­wąd - na pierwszą wieść nie­pewną o zwycięskim powrocie Cy­da; pochód dworaków i rycerzy z wolna rozpływający się w głębi sceny. To był malowidła o układzie i wymowie, o kolorze, o plastyce i mocy, których nikt nie będzie potrafił prześcignąć i nikt nie będzie umiał zapomnieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji