Małżeńskie kłopoty laleczki Barbi
Poezja Federica Garcii Lorki odznacza się przedziwną delikatnością, ale babiniec, jaki pisarz ten wymyślił dla swoich dramatów, jest chyba z piekła rodem.
Temat "Yermy", rozpoczęty idyllą małżeńską, również nieuchronnie zmierza ku katastrofie. Młoda mężatka jest nieszczęśliwa, bo nie ma dzieci, co dla kobiet w jej środowisku oznacza degradację i wstyd. Usłużne sąsiadki podpowiadają sprawdzone środki zaradcze, zachęcają, by szukała obcego mężczyzny w szaloną noc pod kaplicą. Yerma godzi się na wszystkie próby, ale o swoim losie rozstrzyga sama w sposób niepojęty. Śmierć męża daje jej wdowieństwo, które nie zobowiązuje już do rodzenia dzieci.
Kobiety nie chcą dzisiaj rodzić dzieci, więc rozpacz Yermy widz przyjmuje z oczywistą rezerwą. Bezdzietnych kobiet nikt nie dyskryminuje, wręcz przeciwnie, są one bardziej cenione przez pracodawców, którzy oganiają się przed żłobkami. "Yerma" stała się więc zdobnikiem historycznym, przejmująco opisanym, ale nie budzącym już emocji.
Sosnowieckie przedstawienie jest niezwykle malownicze i pod względem scenicznym bardzo atrakcyjne. I scenograf (Krzysztof Kelm), i reżyser (Marek Wilk) doskonale stopniują na-
stroje, od światła, piaskowej przestrzeni i łagodności przechodząc w ów mrok, w którym spiętrzają się obrazy grozy, euforii erotycznej i spełnionej tragedii. Poemat chronią od monotonii efektowne sceny rodzajowe, plastycznie kontrolowane i za każdym razem inaczej widowiskowe; oto czarne praczki, rozgdakane przy wieszaniu bielizny, zamieniają się w tłum podekscytowanych wiedźm, zlatujących się jak kruki dla czarów czynionych nad brzuchem udręczonej Yermy, by w ostatnim obrazie zastygnąć w rytmicznym zawodzeniu nad ciałem zabitego. Muzyka dynamizuje wątłą akcję często prawem kontrastu, jak wówczas, gdy uroczystość żałobną wspiera gorącymi rytmami południa, którym poddają się wszyscy. Wśród wykonawców prowadzenie przejęła Elżbieta Gorzycka, choć jej rola nie należ do pierwszoplanowych. Zagrała cwaną staruchę - jak się to mówi - całą gębą, ale bez natręctwa. Wierzyło się jej doświadczeniu i mądrości ludowej. Tytułowa Yerma Ewy Kopczyńskiej upodobniła się wyglądem do laleczki Barbie. Technicznie była bez zarzutu, nawet w scenach wymagających samozaparcia, jak podczas dionizyjskiej nocy na cmentarzu, czy kiedy wykorzystywała rozfalowaną czerwoną spódnicę do markowania różnych sytuacji scenicznych, ale z materiałem literackim radziła sobie ledwie poprawnie, zwłaszcza w tych jego partiach, w których od dialogu trzeba było przechodzić do recytacji wiersza. "Yerma" jest trudnym poematem i wymaga bardziej spontanicznego i oryginalnego aktorstwa.
Juan Marka Wilka do końca nie wyzbył się zdawkowości, był mężem kostycznym i jakby nieobecnym, toteż dziwić się nie należy, że się go Yerma szybko pozbyła. Marek Wilk stanowczo lepiej wypadł jako reżyser niż aktor. Wyreżyserował spektakl nowoczesny pełen urody w scenach zbiorowych, gorsze były rezultaty, gdy do głosu dochodziły indywidualności.
"Yerma" tragicznego poety hiszpańskiego rzadko pojawia się na scenie, więc warto sosnowiecki spektakl zobaczyć i osądzić.